[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Czy to dlatego, że nieczęsto ich widuję, czy.Yfandes przerwała ten moment zadumy.Musiałbyś posłużyć się zaklęciem Bramy albo spędzić wiele miesięcy w podró-ży rzekła ze smutkiem. Nie możemy poświęcić na to aż tyle czasu, ani teżpozwolić ci wznosić Bramy; no, chyba że zaistniałaby jakaś alarmująca okolicz-ność.Wciąż jeszcze nie odzyskałeś pełni sił.Ton jej myśli odrobinę go rozweselił.Masz rację, kochana mamusiu wykrztusił, chichocząc, a potem, znów w do-brym usposobieniu, słaby wdrapał się na swe niebyt wykwintne łoże.I aby udo-wodnić, że nie jest już tak, jak zdawała się przypuszczać Yfandes, tchnieniemwłasnej myśli zdmuchnął świecę.Efekciarz prychnęła żartobliwie Yfandes, sadowiąc się ostrożnie u jego bo-ku, tak aby mógł wtulić się w nią niczym osobliwe nieforemne zrebię.Vanyelomotał się pościelą i zwinął w kłębek, lgnąc do ciepłego, jedwabistego boku Yfan-des, a potem, wysunąwszy spod kołdry jedną rękę, położył ją na nodze klaczy.Ziewnął.Razem ze złością zdawały się opuścić go wszystkie siły.Dobrej nocy, najdroższa wycedził, nagle niezdolny już do utrzymaniaotwartych powiek.Yfandes pogłaskała jego policzek.Dobrej nocy, kochany.Tłoczyli się wokół, usiłując wcisnąć się do jego umysłu.Byli ohydni, podli, ichwidok przyprawiał go o nudności, ale przykuwał wzrok i Vanyel nie mógł odwrócićoczu od ich wykoślawionych twarzy i okaleczonych ciał.Przed sobą pchali widmostrachu, a wokół siali grozę, wprawiając w wir ogromną trąbę powietrzną z nimpośrodku.Zamiast zębów szczerzyli sztylety, a w miejscu pazurów wyrastały imkosy.Czuł, jak ich czerwone, oszalałe oczy rozpalone niezaspokojonym głodem,zieją ku nie mu ognistym wiatrem, pożerając jego kruchą osłonę.Byli cieniami,śmiertelnymi, morderczymi cieniami; ciągle nie udawało im się go dopaść, leczmogli i mieli poszukać sobie innej ofiary.Ich jęki unosił wiatr, a gdy zabijaniei umieranie zaczęło się dokonywać, jął krzyczeć lub raczej próbował zakryłgłowę i zrobił się bardzo malutki, najmniejszy, jaki tylko mógł.I przerażony łkałi zawodził.Vanyel wyrwał się ze szponów koszmaru i prędko strząsnął go z siebie, duszącsię od uścisku pętli strachu na gardle.Wyplątał się z pościeli i dysząc, odruchowoprzywarł do boku Yfandes, ciągle w niewoli wszechogarniającego lęku, z sercemwalącym jak młot i szumem wzburzonej krwi w uszach.122Otaczała go cicha, spokojna, nie zmącona niczym noc.Z pozoru.A jednak.co się kryło pod owym pozorem?Vanyel odruchowo wytężył zmysły, by dotknąć mocy drzemiącej pod powłokąnocy.Nie, to nie był sen.Jego zmysły ukazały mu nowe, skłębione wiry w pobli-skich ogniskach energii.Tej nocy coś zaszło.Gdzieś daleko coś użyło mocy, zro-biło to bez żadnych ograniczeń i z fatalnym skutkiem.Koszmar Vanyela był tylkoechem czegoś dużo, dużo grozniejszego.Wiatry z daleka niosły widmo terroru a ziemia drżała pod jego naporem.Gdybym był teraz w swoim pokoju, w ogóle bym tego nie odczuł uzmy-słowił sobie, do reszty otrząsając się ze snu. Mój pokój, podobnie zresztą jakizba Savil, otoczony jest barierą ochronną.Jednakże gdy jestem razem z Yfandes,nigdy się nie osłaniam.To oznacza, że Savil jeszcze nic nie wie.Jestem jedynąosobą, która wie, że dzieje się coś niedobrego.Yfandes? Dotknął ręką jej szyi.Jej mięśnie były zbite i naprężone, głowauniesiona, a chrapy wciągały badawczo mrozne powietrze.Pst.Posłuchaj.Nikłe i bardzo odległe.wołanie o pomoc? Czy tylko krzyk ogarniętego roz-paczą serca? Głos oddalał się, to znów przybliżał, pozostając wciąż na pograniczuzasięgu zmysłów Vanyela i doprowadzając go tym do szaleństwa.To przez jego więz życia.To Towarzysz, młody Towarzysz.Dokonał już wyboru,a jego Wybrany znajduje się w niebezpieczeństwie.Ledwie go słyszę. Yfandeswyciągnęła szyję, jak gdyby natężanie słuchu miało jej ułatwić odczytanie tego,co wszak tylko czuła. Wpadł w sidła strachu swego Towarzysza i jest już bliskihisteriiKto, Towarzysz czy jego Wybrany. Vanyel wyplątał się do reszty ze swe-go posłania i jednym tchnieniem woli podpalił lampkę.Lepiej się tym zajmijmy.Możemy być jedynymi osobami znajdującymi się na tyle blisko, aby usłyszeć towołanie.Obydwoje, a przynajmniej Towarzysz. Yfandes skoczyła na równe nogi,oczy pociemniały jej z rozpaczy.Przez otwartą górną część drzwi prowadzącychna wygon wlewał się do wnętrza stajni księżycowy blask, odbijając się srebremna jej białej sierści. Vanyelu, proszę cię.musimy im pomóc!A co niby robię! zapytał, zarzucając jej na grzbiet derkę, po czym nałożyłsamo siodło. Za pół sekundy będziesz osiodłana.Gdzie to jest?W Lineasie.W Highjourne.To siedziba tronu Lineasu. Pośpiesznie przebiegł myślą po noszonym w pa-mięci obrazie mapy. To stosunkowo niedaleko naszej granicy.Czy zdołamydotrzeć tam do świtu?Przed świtem nawet. Cała uwaga Yfandes zwrócona była już ku zachodowi.123To dobrze, gdyż mam przeczucie, że to, co robimy, jest nielegalne.Przynaj-mniej według praw Lineasu.które wolałbym łamać tylko wtedy, kiedy śpią ludzieodpowiedzialni za ich przestrzeganie i nikt nie może mnie złapać.Kellan!Tupnięcie kopytem i ciche rżenie powiedziało mu, że Towarzysz Savil usłyszałgo.Zbudz Savil i powiedz jej, co wiemy i dokąd jedziemy.I dlaczego.Parsknięcie oznaczające zgodę.Yfandes, poczekaj chwilkę, lepiej się przebiorę. Zaczął zrzucać ubranie,przeklinając sznurówki, uparcie nie chcące się rozplatać.W końcu je zerwał,uświadomiwszy sobie, jak dużo czasu przez nie traci.Yfandes przekręciła głowę, świdrując go oszalałym wzrokiem.Nie możemy sobie pozwolić na tracenie czasu!Nie możemy sobie pozwolić na nadmierny pośpiech odparł Vanyel z roz-wagą. Zastanów się tylko, kochana.Lepiej, żebym miał na sobie uniform.Na-wet mieszkaniec Lineasu pomyśli dwa razy, nim zatrzyma herolda z Valdemaru,a mężczyzna na białym koniu niekoniecznie zmusi go do zastanowienia.Nie mamochoty stać się tarczą strzelniczą. Przeszukał zawartość swych juków, wydoby-wając z nich dość wymięty komplet Bieli heroldów. Wiedziałem, że zostawiłemje tutaj.Niech bogom będą dzięki za frontowe nawyki. Wskoczył w bryczesy,narzucił tunikę, ściągnął się mocno paskiem i nałożył buty. Dobrze, że mamtylko jedną parę wysokich butów.Do licha, szkoda że nie przyszło mi do głowy,żeby zostawić tutaj miecz.Mekeal zostawił jakiś miecz w skrzyni na uprząż przy stajni.Niech cię bogowie błogosławią.Przesadził przegrodę i ruszył po broń.Miecz nie był wprawdzie pierwszej ja-kości, ale nadawał się do użytku.Vanyel przypiął go sobie razem ze swym długimsztyletem, a krótkie noże wsunął w przeznaczone dla nich kieszonki w butach.Płaszcz rozejrzał się za nim prędko, będzie mu potrzebny.Jest, zwinięty razem z pościelą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]