[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przejął się moimi planami dotyczącymitransportu, ponieważ - jak mu się zdawało - nie miałem żadnych.Przy tego typu transakcjach zwykle jest potrzebne świadectwo końcowego użytkownika.W zasadzie jest todokument stwierdzający, że państwo X zamówiło broń, o którą chodzi.Konieczny jest dla uzyskania zezwolenia na wywózz kraju producenta, który dzięki temu może czuć się uczciwy, nawet jeśli dostawa zaraz po przekroczeniu granicy zostajeskierowana do kraju Y.Aby uzyskać takie świadectwo, zazwyczaj kupuje się pomoc jakiegoś urzędnika ambasady państwaX, najlepiej posiadającego krewnych lub przyjaciół powiązanych z jego ojczystym ministerstwem obrony.Nie jest to tanie inie wątpię, że Arthur miał w głowie pełną listę aktualnie obowiązujących cen.- Ale jak chce je pan przewiezć? - pytał bez przerwy.- Jak je pan przerzuci tam, gdzie mają trafić?- To moja sprawa - odpowiedziałem.- Pozwól, że sam będę się oto martwił.On jednak ciągle kręcił głową.- Nie opłaca się ścinać zakrętów w ten sposób, pułkowniku - powiedział (byłem dla niego pułkownikiem od czasunaszego pierwszego spotkania kilkanaście lat temu; zresztą nie jestem pewien).- Zupełnie się nie opłaca.Próbuje panzaoszczędzić parę dolarów, a może pan stracić cały ładunek i wpakować się w poważne kłopoty.Mógłbym to załatwićprzez któreś z tych młodych państw afrykańskich, i tu za całkiem rozsądną.- Nie.Po prostu załatw mi broń.Podczas tej rozmowy Ganelon siedział przy nas popijając piwo, rudobrody i jak zawsze groznie wyglądający, iprzytakiwał każdemu mojemu słowu.Nie znał angielskiego, więc nie miał pojęcia, w jakim stadium znajdują sięnegocjacje, i zapewne niewiele go to obchodziło.Stosował się jednak do moich instrukcji i od czasu do czasu odzywał siędo mnie w thari.Zamieniliśmy w tym języku kilka słów na tematy ogólne.Czysta perwersja.Biedny stary Arthur byłniezłym lingwistą i bardzo chciał poznać przeznaczenie sprzętu.Widziałem, jak za każdym razem stara się zidentyfikowaćjęzyk, którym się posługujemy.W końcu zaczął kiwać głową, jakby mu się udało.Po chwili dalszej rozmowy wyciągnął szyję i oznajmił: - Czytuję gazety.Jego grupę stać na zabezpieczenietowaru.Było to dla mnie prawie warte przyjęcia propozycji.- Nie - powiedziałem jednak.- Uwierz mi, gdy tylko je przejmę, te karabiny znikną z powierzchni Ziemi.- To niezły numer - stwierdził - zwłaszcza że jeszcze nie wiadomo, gdzie będzie je pan odbierał.- To bez znaczenia.- Pewność siebie jest piękną rzeczą.Istnieje również głupota.- wzruszył ramionami.- Niech będzie, jak panchce.To pańska sprawa.Powiedziałem mu o amunicji i wtedy musiał nabrać pewności, że postradałem zmysły.Po prostu gapił się na mniei nawet nie kręcił głową.Dobre dziesięć minut trwało namawianie go, by cbociaż popatrzył na specyfikację.Wtedy dopierozaczął potrząsać głową i mamrotać coś na temat srebrnych kul i niepalnych spłonek.Ostateczny argument - forsa - przekonał go jednak, że załatwimy tę sprawę po mojemu.Nie będzie większychproblemów z karabinami i ciężarówkami, stwierdził, ale przekonanie producenta, aby wyprodukował moją amunicję, możesporo kosztować.Nie był nawet pewien, czy zdoła znalezć takiego, który by się zgodził.Moje zapewnienie, że koszty niegrają roli, zdenerwowało go jeszcze bardziej.Jeżeli mogę sobie pozwolić na tę zwariowaną eksperymentalną amunicję, toświadectwo końcowego użytkownika będzie stosunkowo tanie.Nie, powiedziałem mu.Po mojemu, przypomniałem.Westchnął i szarpał koniec wąsika.Potem pokiwał głową.Proszę bardzo, niech będzie, jak sobie życzę.Zdarł ze mnie, oczywiście.Ponieważ wszystkie inne kwestie omawiałem rozsądnie, uznał, że jeżeli nie jestemchory umysłowo, to muszę mieć powiązania z jakimś bogatym frajerem.Na pewno intrygowały go odgałęzienia tejtransakcji lecz najwyrazniej postanowił nie wtykać zbyt daleko nosa w takie podejrzane przedsięwzięcie.Gotów byłwykorzystać każdą stworzoną przeze mnie sposobność, by wyplątać się z całej sprawy.Gdy tylko znalazł ludzi od amunicji- w Szwajcarii, jak się okazało - ochoczo skontaktował mnie z nimi i umył ręce od wszystkiego z wyjątkiem pieniędzy.Na fałszywych papierach wyruszyliśmy więc z Ganelonem do Szwajcarii.On był Niemcem, a ja Portugalczykiem.Nie obchodziło mnie specjalnie, co stwierdzał mój paszport, byle był dobrze podrobiony, ale dla Ganelona zdecydowałemsię na niemiecki.Jakiegoś języka musiał się nauczyć, a tam wszędzie było pełno niemieckich turystów.Uczył się zresztąbardzo szybko.Każdemu prawdziwemu Niemcowi i każdemu Szwajcarowi, który by o to pytał, kazałem mówić, żewychowywał się w Finlandii.Siedzieliśmy w Szwajcarii trzy tygodnie, dopóki nie byłem w pełni zadowolony z mojej amunicji.Jakprzypuszczałem, w tym cieniu proszek był obojętny.Opracowałem jednak jego formułę i tylko to się liczyło
[ Pobierz całość w formacie PDF ]