[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Teraz pozostało mi już tylko wydostać się z podziemia.Ale czy zdajeciesobie sprawę, ile wysiłku wymaga podniesienie płyty piaskowca?Zmoczone w studni spodnie i koszula wyschły już na mnie podczaskilkugodzinnego błądzenia w korytarzach podziemnych.Ale gdy wreszcie udałomi się podważyć ramieniem płytę i odchylić ją na bok, koszulę miałem znowumokrą od potu, a w oczach kręciły mi się czerwone koła wywołane ogromnymzmęczeniem.Resztą sił wywindowałem się przez otwór na kamienną posadzkękościoła.Przez chwilę leżałem na niej nieruchomo, prawie nieprzytomny.Alechłód posadzki przywrócił mi świadomość.Zorientowałem się, że leżę zaołtarzem, a przez wysoko umieszczone okna sączy się już światło różowegoporanku.Zasunąłem płytę na dawne miejsce.Niczym nie różniła się od innych, zktórych zrobiona była posadzka.Zrobiłem więc na niej ołówkiem maleńkikrzyżyk, abym w najbliższej przyszłości mógł znalezć zejście do podziemi.Potem - na osłabłych nogach - chwiejąc się, wyszedłem zza ołtarza.A właśnie maleńki, siwy staruszek, zapewne kościelny, zamiatał podłogęmiędzy ławkami.Zobaczył mnie, rzucił miotłę i z krzykiem: Diabeł! Diabeł! ,pognał do wyjścia.Biegł truchtem, bardzo rączo jak na swój podeszły wiek.Wyszedłem na cmentarz wokół kościoła.Siwy staruszek uciekał w stronęplebanii.Wciąż jeszcze chwiałem się na nogach, ale świeże ppwietrze poranku zkażdą chwilą przywracało mi siły.Pomaszerowałem nad jezioro i lustrzana taflawody powiedziała mi, że mam twarz, ręce, koszulę i spodnie czarne jak u diabła.Nosiłem na sobie wielowiekowy kurz podziemi, gdzie leżały skarby zakonutemplariuszy.Zrzuciłem z siebie odzież i skoczyłem w jezioro.Płynąc widziałem brzeg,na którym żółciły się nasze namioty i stał mój śmieszny wehikuł.Raptem przypomniałem sobie o Karen.Co się z nią dzieje? Czy Karen jestw pułapce templariuszy, czy też zdołała wrócić do swego obozu?Kilkoma silnymi ruchami rąk skierowałem się do brzegu.Wyszedłem zwody i pobiegłem do wehikułu.Po cichu, aby nie obudzić chłopców i Ewy,przebrałem się w czyste ubranie.Potem szybkim krokiem ruszyłem doobozowiska Petersenów.Szedłem tam ostrożnie, kryjąc się za drzewami.Jeśli bowiem tam mieszkałczłowiek, który dybał na moje życie, należało pozwolić mu mniemać, że mniezabił.Zaskoczenie, jakie sprawi mu mój widok - może właśnie go zdemaskuje?Zakradlem się od strony zagajnika.Zobaczyłem stół wyjęty z przyczepycampingowej, wokół stołu zaś siedzieli Petersen, Kozłowski i Anka.Petersen patrzył na Kozłowskiego z nienawiścią i mówił głosemwzburzonym przez gniew, i niepokój:- Panie Kozłowski! Jeszcze raz pytam pana, gdzie jest moja córka? Gdziejest Karen, panie Kozłowski?Kozłowski wzruszył ramionami:- Może pan być o nią spokojny, Petersen.Przecież powiedziałem panu: onaznajduje się w bezpiecznym miejscu.Uwolnię ją, jeśli pan napisze oświadczenie,że nie zgłasza pan do mnie żadnych pretensji z tytułu tych czterystu dolarów,które otrzymałem od pana w Paryżu.Petersen wyciągnął ku Kozlowskiemu swoje wielkie łapska, ale nie chwyciłgo nimi.Bezsilnie rozłożył je na stole i jęczał z bezsilnego gniewu:- Malinowski, Malinowski! Nigdy przez myśł mi nie przeszło, że ty jesteśMalinowskim.Pani Anka zdemaskowała cię, ale za pózno.- Nic mi pan nie zrobi - zaśmiał się Kozłowski.- Jeśli mnie pan spróbujedotknąć, Karen zginie w podziemiu.Z głodu, panie Petersen.Czy pan wie, jakstraszna jest śmierć z głodu? I nie tylko że nie zrobi mi pan żadnej krzywdy, alejeszcze z własnej i nieprzymuszonej woli napisze pan oświadczenie, jak bardzojest pan zachwycony współpracą ze mną.Zrozumiano? Ja, panie Petersen, zawszeuważałem pana i pańską córkę za wariacką rodzinkę.Szukać skarbów to przecieżczyste szaleństwo.Miałem nie przyjąć tych czterystu dolarów, które tak chętniemi ofiarowano w Paryżu? Wziąłem je jako Malinowski i szybko się z nimiulotniłem.Smierć frajerom, trzeba brać, jak głupcy dają.Myślałem, że na tymwszystko się skończy, głupcy zniechęcą się do szukania skarbu.Aleprzyjechaliście do Polski i akurat trafiliście na mnie.Pomyślałem, że znowu trafiasię okazja, aby oskubać z dolarów parę wariatów.Więc zgłosiłem się jakotłumacz.Mój kumpel, Walery, cały czas jechał za nami swoim motocyklem.Włamał się do domu nauczyciela i zabrał ten dokument.Co, może nie mieliśmybrać pieniędzy, jak wy chcieliście placić? Z tą kapliczką to była fajna historia, nonie? Do dziś nie wiecie, w jaki sposób znalazł się w niej list.Wydawało się wam,że Malinowski nosi czapkę niewidkę.- Pański kumpel, Walery, siedzi już w areszcie - rzekła Anka.- Wczoraj wGdańsku rozmawialiśmy z nim.- On mnie nie zdradzi - wzruszył ramionami Kozłowski.- Sam wpadł, alewie, że jeśli i ja wpadnę przez niego, to on już nie wydostanie się z więzienia.Ajeśli potrafi trzymać język za zębami, wystaram się o dobrego adwokata.Zresztą jamu nie kazałem napadać na pannę Karen na pięćdziesiątym kilometrze.On tozrobił z własnej woli, przez chciwość.I to go zgubiło.- Nie.Nie to was zgubiło - powiedziała Anka.- Od samego początkudomyślałam się, kim jest Malinowski.Nabrałam podejrzeń, gdy nad jeziorem wrozmowie z panem Samochodzikiem wyłożył pan swoją filozofię na tematobłupiania cudzoziemców z pieniędzy.Zaraz pomyślałam: to nie jest uczciwyczłowiek ten Kozłowski.Trochę gmatwał sprawę fakt, że pan nie mógł się dwoić,nie mógł być jednocześnie w kilku miejscach naraz.I dopiero gdy przyszła mi dogłowy myśl, że Malinowski jest jeden, ale w dwóch osobach, wszystko stało sięzrozumiałe.A na historię z czapką niewidką nie dałam się nabrać.Przecież to byłooczywiste, że w tym czasie, gdy obserwowaliście kapliczkę, nikt nie mógł do niejsię zbliżyć.Dowiedziałam się, że to pan pierwszy, zniecierpliwionyoczekiwaniem, podszedł do kapliczki.Pan wiedział, że tam będą nie pieniądze,tylko ścinki gazety.I wcześniej zdołał pan przygotować list w tej sprawie.Podłożył pan ten list, a raczej po prostu wyjął go pan z kieszeni i zawołał: ,,O, wkapliczce był list! I oddał go pan kapitanowi.List jednak pisany był nie panaręką.Dlatego ciągle jeszcze zachowywałam dla siebie swoje podejrzenia, łudzącsię, że być może, pan jest niewinny.A pózniej poznałam młodego człowieka namotocyklu, który zgodził się zabrać mnie do Malborka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]