[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I tylko płynąca z wnętrza kościoła muzyka umilkła nagle, przycichły dobiegające zdomów śmiechy.Leżąca na środku drogi klacz nie mogła umrzeć.Rżała przerazliwie i wyciągała łeb,rozdymając chrapy, a pod lśniącą, mokrą od potu skórą prężyły się mięśnie.Na jedenkrótki moment udało jej się podnieść, stanęła na szeroko rozstawionych nogach,dygocząc i kapiąc z pyska krwawą pianą, potem znów runęła na ziemię.Jordanpodziękował w duchu Bogu, bo sądził, że koń wreszcie padł.Zbyt wcześnie.Klaczpoderwała łeb, naprężyła szyję.Przekręciła się do pozycji klęczącej, ale wstać już niepotrafiła.Oddychała tylko chrapliwie, wciąż napinając mięśnie.Jordan ścisnął w spoconych dłoniach rzezbione rękojeści.Miał cztery kule i zbytmało czasu, by ponownie załadować pistolety, gdyby ktoś próbował go zaatakować.Klacz zarżała raz jeszcze.Jordan wyciągnął rękę, wycelował.W zdenerwowaniu107 chybił, kula uderzył w końską szczękę, gruchocząc ją.Klacz przestała rżeć, ale wciążżyła, odłamki kości sterczały groteskowo z czegoś, co do niedawna było pyskiem.Potrząsnęła łbem, na moment zwracając się w stronę Jordana i rozlewając wokół deszczszkarłatnych kropel.Zaklął z rozpaczą i wybiegł na drogę.Drugą kulę Wpakował wprost w oszalałecierpieniem oko.Podniósł głowę.Przed nim stał łucznik, chudy wyrostek w przyciasnej koszulinie i przykrótkichspodniach, najwyrazniej odziedziczonych po starszym bracie.W rękach trzymał łuk,nałożona na cięciwę strzała skierowana była w ziemię.Przez moment Jordan zastanawiałsię, czy nie poderwać broni, nim tamten wyceluje.Zdążyłby to zrobić, był tego niemalpewien.Ale chłopak nie wyglądał zbyt groznie.I nie chciał zabijać - mierzył do konia, a niedo mężczyzny.Tamta strzała miała raczej ostrzegać, pokazać, kto tu rządzi.A i Jordan nie przyjechał tu po to, by walczyć, lecz żeby porozmawiać.Wolno, spokojnie rozłożył więc ręce, w których wciąż trzymał pistolety.Wyrostek powiódł wzrokiem za jedną dłonią mężczyzny, potem za drugą.Nie mógłoderwać oczu od lśniącej stali.- Posłuchaj - powiedział łagodnie Jordan.- Niepotrzebnie zabiłeś mi konia.Chcę tylkoporozmawiaćChłopak zamrugał, jakby obudzony ze snu.- Zabierz mu pistolety - zabrzmiał za plecami Jordana kobiecy głos.- Nie lubię bronipalnej.Szpadę możesz zostawić.Pasuje do niego.Jordan wręczył chłopakowi broń.Ubawiła go myśl, że młody łucznik wygląda nabardziej oszołomionego od niego.On sam zdążył już odzyskać spokój.Odwrócił się.Stojąca za nim kobieta skrywała twarz w szerokim kapturze płaszcza.108 - Chodz ze mną - powiedziała.Poprowadziła go do murowanego kościoła, tego samego, który według słów ojcaIniana, selvenes zmienili w tancbudę.Za Jordanem zamknęły się ciężkie wrota.Zwiatła.Były tu światła, ale jakieś dziwne, znajdowały się na granicy pola widzenia iumykały, gdy próbował na nie spojrzeć.Kościół wypełniały szepty i chichoty,westchnienia, ciepło rozgrzanej tańcem skóry.Płomienie świec zapalały błyski woczach, wyławiały z mroku jasne jak len włosy, delikatne usta, zgrabne nosy.Spróbowałdojrzeć w półmroku choć jedną konkretną osobę, ale wzrok napotykał tylko ciemność.Złote, roziskrzone twarze zdawały się być wszędzie, tylko nie tam, gdzie akurat patrzył.Zmęczony i zirytowany uniósł głowę.A tam ponad bawiącymi się selvenes płynął przezciemność rozpięty na krzyżu Zbawiciel.Jordan przypomniał sobie, że w tej części krajuistniał osobliwy zwyczaj wieszania krzyża pod stropem kościoła, poziomo, tak by wiernimogli lepiej go widzieć.Umęczony Zbawiciel spoglądał w dół.Ktoś usposobiony poetycko pomyślałbypewnie, że jego oczy są pełne smutku, ale poezja była ostatnią rzeczą, na jaką Jordan miałteraz ochotę.Pozwolił przewodniczce poprowadzić się w stronę ołtarza.Siedziała na nim drobnafigurka.Jordan wziął ją w pierwszej chwili za małą dziewczynkę, ale to nie było dziecko, akobieta, skurczona ze starości.Miała co najmniej sto lat.Może nawet sto piętnaście.- Ursanna de Veysse? - powiedział niepewnie.Staruszka zachichotała.- Sanna.Przywykłam do takiego miana.Jordan wiedział, że sytuacja już dawno wymknęła mu się spod kontroli, a tego nielubił.Mimo to zachował uprzejmy wyraz twarzy i dobre maniery.- Przyjechałem tu, by z wami porozmawiać - powiedział.- Będę wdzięczny, jeśliznajdzie się ktoś, kto zechce odpowiedzieć na moje pytanie.- Przyjechał, żeby porozmawiać - zaszemrał głos za jego plecami.109 - To bardzo głupie,.- Głos z prawej.- Możemy go zabić.- Ale odważne - tym razem głos z lewej, nieco z tyłu.- Dlaczego mielibyście mnie zabijać? - Jordan mówił w przestrzeń, do nikogokonkretnego.Ursanna de Veysse, wciąż chichocząca leciutko, nie wydawała mu sięstosowną partnerką do rozmowy.- Nie stanowię dla was żadnego zagrożenia.- U ludzi najbardziej lubię ich logikę - zaśmiał się ktoś.Ursanna de Veysse zdawała się nie zwracać żadnej uwagi na jego słowa.- Zdejmijcie mnie - zażądała kapryśnie.Natychmiast z mroku wynurzyły się dwie silne ręce, złapały ją pod ramiona ipostawiły na ziemi.- Chodz.Pokażę ci coś.Poprowadziła go w bok, w stronę prawej nawy.Zniecierpliwiony Jordan był corazbliższy wybuchu.Kobieta przystanęła i wykonała coś, co od biedy mogłoby ujść za taneczny pląs.- Tu leży mój brat Felix - oznajmiła.- A tu Guibert.I Ramon.A tu - już niepamiętam, może kilka kroków dalej? - leży mój ukochany najmłodszy braciszek Rafael.Widzisz? Tańczę na grobach moich najbliższych.To takie przyjemne!Cierpliwość Jordana skończyła się w tym momencie.Odwrócił się, błyskawicznymruchem wyciągnął na chybił trafił rękę.Coś pisnęło w mroku i jego palce zwarły się nakawałku delikatnego materiału.Przesunął chwyt, obejmował teraz dłonią szczupłekobiece ramię.- Dóna Ursanna nie jest zbyt interesującą rozmówczynią.- Nie podniósł głosu, ale jegopalce zaciskały się coraz silniej.Kobieta, którą trzymał, wydała zduszony okrzyk.-Chciałbym porozmawiać z kimś, kto ma nie co jaśniejszy umysł.110 - O czym chcesz pan rozmawiać?Jeszcze przed chwilą przysiągłby, że w kościele jest co najmniej trzydzieści osób, terazzorientował się, że otaczająca go grupka liczy tylko piętnaścioro selvenes, a ściślejbiorąc: siedmioro czystej krwi selvenes i ośmioro mieszańców.- O  Dei Gratii"- Niewiele tam było rzeczy, które warto ukraść - zaśmiała się jedna z kobiet, tasama, która go tu przyprowadziła.Odrzuciła kaptur, odsłaniając jasne włosyi połyskujące w uszach kolczyki z różowych pereł. Ale zabrałam sobie te kolczyki.Poprzedniej właścicielce nie były już potrzebne.- Ograbiamy podróżnych - powiedział mężczyzna siedzący u stóp ołtarzanaprzeciw Jordana.W jego bladej twarzy zwracały uwagę wielkie zielone oczy.-Czasem także ich zabijamy, jeśli nie są wystarczająco uprzejmi, by wcześniejutonąć.Potępia nas pan, prawda? - Patrzył wyzywająco, z kpiącym uśmiechem.- Oczywiście, że tak - odparł chłodno Jordan. Ale nie przyjechałem tu, bywygłaszać kazania.Chcę tylko zadać wam jedno pytanie.Moje potępienie nie maz tym nic wspólnego.Zielonooki wyglądał na rozczarowanego.Skinął przyzwalająco głową.Jordan opowiedział im, co odkrył, badając wyłowione z wody ciała.Słuchali wmilczeniu, a on nic nie potrafił wyczytać z ich twarzy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lo2chrzanow.htw.pl