[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wieczorem nie miał przy sobie tej starej klępy i jejsztucznych zębów w szklance.I napawał się odnalezioną młodością, Różą,tą dziewczyną dziecinną i naiwną, która budziła go brutalnie o czwartej nadranem i pytała z miną człowieka interesu:  No i co będzie z licencją? Czyto się wreszcie kiedy wyklaruje?"Pod koniec tygodnia Dora zrozumiała słowo, które z takim trudemkształtowało się na ustach chorego.Kazała sprowadzić fryzjera, aby googolił, a potem nauczyła się sama to robić  chciała, aby należał do niejniepodzielnie.Piotr poruszył lekko wargą w nieodpowiedniej chwili,spowodowało to rankę małą, ale mocno piekącą.Wtedy powtórzył kilkakrotnie to słowo, próbując wysuwać podbródek niby słaby sprzeciw.Trudno było zaprzeczyć, mówił:  Po-li-ty-ka." Jakie to dziwne! Polityka.jedyne słowo, które mu pozostało.Zaczęła się z nim przekomarzać, mówićdo niego jego językiem:  Zachciewa ci się twojej polityki, Piotrusiu?" Bomówiła mu po imieniu, nadawała pieszczotliwe imiona.W wesołości swejposunęła się nawet tak daleko, że nazywała go  starym Polityką".Sama nie zdawała sobie nawet sprawy, kiedy usadowiła się w ten sposób wnowym życiu.Zresztą nie było to właściwie nowe życie, był to koniecżycia, długiego życia we dwoje, z jej mężem, z jej m ę ż e m.Słowo to, które z początku ją bawiło, przeszło do jej zwykłych myśli.Awraz ze słowem i rzecz sama.Intymność.Swobodna bliskość.Czułość.Niepodobna już uważać się za kogoś samoistnego, bo jest ten drugi, mąż.Wiąże się to z odrobiną podniecenia.I współczucia.I potrzebąpieszczotliwości.Miłość, ale miłość doskonała jak bezkresny bieg, wktórym jest wytchnienie, gorycz i zmęczenie, i łagodny lęk śmierci.XLIVBłoto, które pada z nieba, obmywa domy poczerniałe od siarkowego potu.Plwociny jesieni dobierają się do strudzonych nóg przechodniów całymtym zbiorowiskiem kawałków zadrukowanego papieru, wstydliwychchorób, sklepów z obuwiem i pokusami dawanych na raty wspaniałychmebli, gdzie Ludwik XVI i plusze dyszą jeszcze w błocie.Przyzapadającym wieczorze sine promienie przedwcześnie zapalonych lampelektrycznych, jak trąd cienia, przetwarzają ten odrętwiały świat wfałszywy 'kiermasz reklamowy.Sklepy rzygają brązami w dwóchodcieniach, gdzie żniwiarka i symboliczny mięsień tłoczą się obok zegarana steli z fałszywego bladego marmuru, wśród Herodiad-sfinksów,bawołów w stylu Baryego, zielonych bizonów.Białe litery, odbite nawspak przez lustra, są więzniami witryn, gdzie głoszą pomad krążącymtłumem ludzkim nadzieję i pychę handlu.Chłodne powietrze rodzi mgłędokoła pokątnie handlującej nędzy.Ludzie-reklamy w swoich czerwonychluznych szatach krążą niby wyrzuty pomiędzy kaftanami starych kobiet iżałosną ułudą z wytartego atłasu na grzbietach obijanych ręcznymitorebkami, które zahaczają przechodniów.Obcisłe pretensjonalne paltocikibiegną w pośpiechu, zbyt jasne na tę porę roku.A wszystko wśródtłoczących się sfatygowanych samochodów i fiakrów niby to na gumach, wjednostajnym hałasie, który czyni ten film niemym.Podejrzane typy krążąwokół neurastenicznych latarni, na których leżą ostatnie słabe błyskipazdziernikowego dnia.To jest Paryż, przewala się to i szasta, nic mu naświecie nie dorówna, jest to całość złożona ze szczegółów nieciekawych iniezdrowych, to boa z kogucich piór i spodnie w paski, cała ubłoconapstrokacizna, w której nędznie kończą się wielkie bulwary.Bebe Cadumwidnieje jeszcze na przypadkowych budowlach, na których okrakiemsiedzą domy zakończone galeryjką, z brudnymi pracowniami fotograficznymi na najwyższym piętrze, gdzie buja na wietrze, niewiadomo czemu, niezrozumiały czarny woal.Kapelusze, kapelusze! Jest towyprzedaż kloszyków i pasterek z szarą koronką na gipsowych twarzach,krwawiących od szminki.Chodniki bez powodu zapędzają się, niby wteatrze, aż na schody.Małe uliczki uciekają ukośnie, jakby bały siępionowej fosy Strasbourg-Sebasto.Pośród tej dzielnicy dziwnej i banalnej, jak znana piosenka ozapomnianych słowach, wznoszą się dwa upiory sławy.Dwa upiory zzadymionego kamienia.Idąc od jednego do drugiego, przechodzieńzastanawia się, co spowodowało tak bliskie powtórzenie tych samych formarchitektonicznych.Rzezbione słoniowe nogi.Trzeba już coś niecoświedzieć o ludzkiej głupocie, aby rozpoznać, że są to bramy i że wyraz,,brama" mógłby choć na chwilę pasować do tych zagadkowych otworów,które donikąd nie prowadzą i które nie mają na swoje usprawiedliwienietego, że można je zamknąć.A jednak są to bramy.Zapomniano, do jakichtriumfów nawiązują te łuki zrodzone z wielkiej pychy.Przeszkadzająruchowi miejskiemu jak somnambulicy wymijani przez samochody.Zakrzepły tam nad swoją historią, miasto zmieniło się wokół nich, a onetego nie zauważyły.Brama Saint-Martin, brama Saint-Denis.ZwiętyMarcin i święty Dionizy.Jeden przeciął swój płaszcz, drugi miał odciętągłowę.Sama nawet legenda bezsilna jest, jeśli chodzi o usprawiedliwienietej monumentalnej samowoli.Mimo wszystko jednak bramy te nadają jakiegoś nieokreślonego duchacałej dzielnicy.Przede wszystkim dlatego, że zagęszczają cień dokołasiebie.A po drugie, te niespodziane płaskorzezby, obciążoneniezrozumiałym wspomnieniem wojen, o których nikt już nie pamięta [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lo2chrzanow.htw.pl