[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Miranda wyciągnęła długi sztylet i spokojnie czekała na napastników.Na polankę wyszedł spomiędzy krzewów jeszcze jeden drab.Obaj wyglądali jak zwykli najemnicy.Pierwszy na pordzewiałą kolczugę włożył wyświechtany płaszcz, na którym dawno już zatarło się godło - i tak zresztą nie znane Mirandzie.Drugi miał na sobie skórzaną kurtkę z obciętymi rękawami - była na niego zbyt kusa i niewątpliwie przeszkadzała mu w walce.Miranda czekała, aż obaj się zbliżą.- Po co ci to? - warknął jeden z przybyszów, wskazując na trzymany przez nią sztylet.Spojrzał przy tym znacząco na swego kompana.- Odłóż to, dziewko - rzekł drugi, siląc się na uśmiech.- Nie zrobimy ci krzywdy, jeśli będziesz dla nas miła.Jak się zeźlimy.będzie bolało.Miranda się nie odezwała, ale kiedy mężczyzna podszedł bliżej i wyciągnął ku niej łapę, zrobiła szybki wypad do przodu i wbiła mu sztylet w krtań.Natychmiast wyszarpnęła ostrze - miała na to dość czasu, gdyż drugi odskoczył, z przerażeniem patrząc, jak jego kompan kona, dławiąc się własną krwią.- Hola! - wrzasnął.Był to niebezpieczny przeciwnik, szybki i bystry, którego nie należało lekceważyć pomimo obszarpanych szat.Miranda musiała odskoczyć, słysząc dźwięk dobywanego z pochwy miecza.Gdzieś daleko znów rozległ się tętent końskich kopyt.- Tutaj! - rozdarł się najemnik.- Są tu!Miranda zaklęła, słysząc gromkie odpowiedzi towarzyszy draba.Choć obserwował ją czujnie, zaatakowała ze zwodem.Odparował zręcznie, na moment jednak odsłonił ramię.Dziewczyna cięła błyskawicznie, lecz ostrze trafiło na kolczugę.Drab zaśmiał się tryumfalnie i zamachnął potężnie na odlew, ciosem, który byłby jej zdjął głowę z ramion.gdyby po prostu nie przysiadła.Gdy powietrze rozcinane ostrzem zadźwięczało nad jej głową, pchnęła sztyletem, trafiając przeciwnika w podbrzusze.Zakwiczał przeraźliwie i zgiął się wpół, nie dając jej niemal czasu na wyrwanie głowni z rany.W ślad za ostrzem trysnęła fontanna krwi - sztylet przeciął jakąś tętnicę, i najemnik wpadał już w objęcia śmierci.Zbliżający się łoskot kopyt uświadomił Mirandzie, że jeśli się nie pospieszy, to ma przed sobą bardzo krótką przyszłość.Dziewczyna pobiegła do pieczary i przyklękła obok towarzyszki.- Jak masz na imię? - spytała.- Ellia - odparła kobieta skulona obok obu chłopców.- Mogę uratować ciebie i dzieciaki.nie zdołam was jednak zabrać do Jeshandi.Pójdziecie ze mną?- A mamy jakiś wybór? - Skuliła się bardziej, słysząc okrzyki wpadających na polankę jeźdźców.- Prawdę mówiąc, nie.- Miranda pochyliła się nad Ellia, jakby chciała ją objąć, położyła dłonie na głowach chłopców.i nagle wszystko dookoła spowiły ciemności.W sekundę później powietrze ociepliło się i otoczyła ich noc.Kobieta zdumiała się: - Co to.Miranda niezgrabnie usiadła na wilgotnym gruncie.- Jesteśmy.- zaczęła i przerwała, wyraźnie zdezorientowana.Ellia rozglądała się dookoła, a Miranda usiłowała opanować zawrót głowy wywołany (deportacją.Znajdowali się na sporej, otoczonej gęstym lasem polanie, którą przecinała bystra rzeczka.Wesoły szmer igrającej z kamienistymi brzegami wody dziwnie kontrastował z niedawno słyszanym przez Ellię rzężeniem konających.Wstała i podeszła do Mirandy, a potem nachyliła się nad nią i pomogła jej wstać.Czarodziejka potrząsnęła głową, usiłując zebrać myśli.W tej samej chwili obie usłyszały zbliżający się szybko, dziwny dźwięk i rozejrzały się, szukając jego źródła.Na nocnym niebie ukazał się nikły, zielonkawy blask, który zmienił się w szybko rosnący punkt.- Prędko! Do wody! - zawołała Miranda, Ellia zaś bez wahania skoczyła, porwała dzieci pod pachy i rzuciła się w wodę.Rzeka była płytka, lecz nurt miała bystry i elfka z trudem utrzymywała się na nogach, zwłaszcza że kamienie na dnie były dość śliskie.- Nie oglądaj się! - zabrzmiał kolejny rozkaz Mirandy, więc Ellia posłusznie ruszyła dalej, ku środkowi głębokiej po pas rzeczki.Chłopcy objęli matkę ramionami i nie odezwali się słowem, mimo nagłych ciemności i chłodu wody.Syk powietrza robił się coraz głośniejszy.Obaj malcy wtulili twarzyczki w pierś matki, jakby szukając u niej ratunku.Ellia poczuła hol w uszach, chłopcy zaś nie wytrzymali i zaczęli cicho płakać.Niedaleko za nimi nagle coś zagrzmiało, potężne pchnięcie rzuciło ją do przodu i przez krótką chwilę my siała, że straci dzieci.Nad ich głowami zwarła się woda, Ellia jednak zdołała jakoś dźwignąć się na kolana, potem wysunąć głowę nad powierzchnię i wreszcie wstać.Chłopcy parskali i krztusili się, żaden jednak nie rozluźnił uścisku zwartych wokół matczynej szyi rączek.Potknięcie i upadek sprawiły, że Ellia wbrew rozkazowi odwróciła się i spojrzała na miejsce, w którym stała Miranda.Z niebios opadała właśnie kolumna oślepiająco rudego płomienia.Czarodziejka uniosła obie ręce, jakby pragnąc się osłonić i odpędzić rozszalały ognisty żywioł.El tka poczuła nagły podmuch gorąca - dostatecznie mocny, by osuszyć jej wystające ponad wodę głowę i ramiona.I nagle Miranda - niczym tkaczka! - poruszyła ramionami, a wtedy wzdłuż płomienistej kolumny zaczął się tworzyć koronkowy wzór białej i szkarłatnej sieci, który szybko pomknął w górę, ku źródłu energii.Koronkowa sieć pięła się coraz wyżej, a tam gdzie objęła rudą kolumnę, ta stawała się oślepiająco biała.W końcu Ellia znów musiała się odwrócić, t, obawy o wzrok chłopców.Brnąc nieco na oślep przed siebie, na poły pchając, na poły niosąc, wydźwignęła chłopców z wody i sama jakoś wyczołgała się na brzeg.I nagle podniosły ją silne ramiona, które z łatwością ułożyły ją w trawie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lo2chrzanow.htw.pl