[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Następnie podszedł do schodów ipospiesznie ruszył na górę.180Niemal od razu dostał zadyszki.Każdy rodzaj aktywności fizycznejpozbawiał wszystkich tchu.Na trójce musiał przystanąć, żeby złapaćoddech.Na swoim piętrze oparł się o barierkę, gdyż serce o mało niewyskoczyło mu z piersi.Wsparł się na łokciach i spojrzał w dół.Szmer głosów, okrzyki i wybuchy śmiechu rozbrzmiewały tu nieco ci-szej.Widok zaiste robił wrażenie.Pod względem długości korytarz przy-pominał uliczkę z dachem z zaciemnionego szkła.Na wysokości pierw-szego piętra rozciągnięto siatkę: Duncan widział tamtych w dole przezplątaninę drutów i warstwę dymu papierosowego, w sztucznym, ponu-rym świetle.Przypominało to oglądanie mieszkańców klatki tudzieżpodwodnego świata; byli niczym osobliwe, blade kreatury, nieznająceświatła dziennego.Z tej wysokości najbardziej rzucała się w oczy mono-tonia ich otoczenia: betonowa podłoga, matowa farba na ścianach, bez-kształtne ubrania z pojedynczymi plamami czerwieni, cerata o barwiewymiocin.Fraser stanowił jedyny barwny punkt; w przeciwieństwie dowiększości współwięzniów miał jasne włosy i poruszał się energicznie,podczas gdy inni wlekli nogę za nogą, a kiedy wybuchał śmiechem, takjak w tej chwili, echo niosło się przez kilka pięter.Nadal rozmawiał z Watlingiem: uważnie przysłuchiwał się jego sło-wom i od czasu do czasu kiwał głową.Duncan wiedział, że Fraser nieprzepada za Watlingiem, ale potrafił godzinami gawędzić z kimkolwiek,a jego żarliwy ton nie krył żadnych uczuć wobec rozmówcy.Ten człowiekzawsze przemawiał z pasją.- To nie miejsce dla Frasera - oświadczył kiedyś na osobności panMundy.- Chłopak z takiej rodziny, z takimi możliwościami! - ObecnośćFrasera poczytywał za zniewagę wobec pozostałych więzniów.Uważał,że ten traktuje odsiadkę jak dobrą zabawę.Nie podobało mu się, że trafiłdo celi Duncana; uważał, że temu chłopcu może to tylko zaszkodzić.Ijeśli zdoła, przeniesie Duncana do osobnej celi.Może pan Mundy ma rację, pomyślał Duncan, ponownie spoglądającna jasną głowę Frasera.Może Fraser rzeczywiście nie traktuje tego po-ważnie, a jedynie udaje księcia przebranego za żebraka.Ale w końcu coto za różnica, czy ktoś tutaj udaje, czy nie? To tak, jakby udawać, że jestsię torturowanym, że się umiera! Albo iść do wojska z przekonaniem, żerobi się to dla zabawy: żołnierz z okopów po przeciwnej stronie nie wie,że udajemy.Strzela prawdziwymi nabojami.Fraser wyciągnął się na krześle, wznosząc ręce i prostując długie no-gi.Nadal siedział tyłem do Duncana, który ni stąd, ni zowąd zapragnąłściągnąć na siebie jego spojrzenie.Utkwił wzrok w tyle głowy Frasera ipróbował siłą woli zmusić go do odwrócenia.Skupił na tym wszystkiemyśli, śląc w przestrzeń nieme zaklęcia.Spójrz na mnie, Fraser! Robercie181Fraser! Użył nawet jego więziennego numeru.Tutaj, 1755 Fraser! 1755Fraser, popatrz na mnie!Ale tamten nie popatrzył.Dalej dyskutował z Watlingiem, zanoszącsię śmiechem.Wreszcie Duncan dał za wygraną.Zamrugał i potarłdłońmi oczy.Kiedy opuścił ręce, napotkał spojrzenie pana Mundy'ego,który musiał zauważyć go przy barierce.Skinął Duncanowi głową i pod-jął mozolny obchód po sali.Duncan odwrócił się, wszedł do celi i wy-czerpany padł na pryczę.- Spózniłaś się - powiedziała Betty, przyjaciółka Viv, kiedy ta zbie-gła po schodach do szatni w Portman Court.- Wiem - rzuciła bez tchu.- Gibson zauważyła?- Jest z panem Archerem.Przysłali mnie po to do sutereny.- Pod-niosła segregatory.- Jeśli się pospieszysz, nic ci nie grozi.Gdzieżeś ty sięw ogóle podziewała?Viv z uśmiechem potrząsnęła głową.- Nigdzie.Pobiegła dalej, ściągając po drodze rękawiczki i kapelusz.Z roz-machem otworzyła szafkę i wepchnęła do niej płaszcz.Panna Gibsonpozwalała im trzymać torebki na biurkach; przed zamknięciem szafkiViv upewniła się, że ma przy sobie to, czego potrzebuje, czyli podpaskę ifiolkę aspiryny.Zbliżał się termin miesiączki, bolały ją piersi i brzuch.Wolałaby na wszelki wypadek zawczasu pójść do łazienki i założyć pod-paskę, ale nie miała czasu.Idąc po schodach, wzięła aspirynę i rozgryzłają bez popijania.Tabletka była gorzka i Viv skrzywiła się mimowolnie.W porze na lunch poszła do John Adams House, żeby sprawdzićpocztę.Wiedziała, że dostanie kartkę od Reggiego: zawsze przysyłał jejwiadomość po sobotnim spotkaniu: tylko w ten sposób zyskiwała pew-ność, że bezpiecznie dotarł na miejsce.Tym razem kartka przedstawiałażołnierza i ładną dziewczynę podczas zaciemnienia.%7łołnierz łobuzerskopuszczał oko, a pod spodem widniał napis: Pod osłoną nocy.ObokReggie dopisał: Szczęśliwi.ele!!!.A na odwrocie naskrobał: M.Z. ,co znaczyło Moja Zlicznotka. Szukałem brunetki, ale były tylko blon-dynki.Szkoda, że nie możemy się z nimi zamienić! Buziaki.Miała kart-kę w torebce, obok fiolki z aspiryną.Dochodził kwadrans po drugiej, a ona musiała dotrzeć na siódmepiętro.Mogła pojechać windą, ale te jezdziły z morderczą powolnością;straciła kiedyś masę czasu na samo oczekiwanie, dlatego wybrała scho-dy.Szła szybko, miarowym krokiem, jak długodystansowiec, podpiera-jąc splecionymi rękami obolałe piersi.Starała się stąpać na palcach,gdyż schody były z marmuru i stukot obcasów niósł się głośnym echem.182Minęła po drodze mężczyznę, który parsknął śmiechem: No proszę! Pocóż ten pośpiech? Czyżby wiedziała pani o czymś, o czym my nie wie-my?.Na te słowa zwolniła kroku, a kiedy zniknął jej z oczu, znów przy-spieszyła.W okolicach siódmego piętra ponownie zwolniła, żeby złapaćoddech, osuszyć twarz chusteczką i przygładzić włosy.Do jej uszu dobiegł szaleńczy stukot, przypominający eksplozje mi-niaturowych bomb.Szybko ruszyła korytarzem, a gdy otworzyła drzwiswojego biura, hałas stał się niemal ogłuszający; przy każdym ze stło-czonych wewnątrz biurek siedziała dziewczyna i zawzięcie uderzała wklawiaturę maszyny do pisania.Niektóre miały na uszach słuchawki,większość pisała ze stenogramów.Musiały walić z całej siły, ponieważ wich maszynach znajdowały się trzy, czasem cztery przedzielone kalkąkartki zamiast jednej.Pomieszczenie było duże, ale panowała w nimnieznośna duchota.Okna od lat były gazoszczelne.Na szybach przyle-piono paski brązowego papieru w ramach osłony przeciwpodmuchowej.Wewnątrz unosiła się specyficzna woń, będąca mieszanką talku, pły-nu do trwałej ondulacji, tuszu i dymu papierosowego.Na ścianach wi-siały plakaty z rozmaitych kampanii organizowanych przez minister-stwo: wizerunek Ziemniaczanego Pete'a oraz innych wesołych warzyw,które błagały, aby wpakować je do garnka i zjeść, hasła przypominająceurywki z modlitewnika.ROZPOCZNIJ SADZENIE!WIOSNA I LATO NADEJD JAK ZWYKLE - NAWET W CZASIE WOJNY.Krzesło przy stole ustawionym w pewnej odległości od pozostałychbyło puste.Lecz w chwili gdy Viv zajęła swoje miejsce, zdjęła pokrowiecz maszyny i przystąpiła do pisania, drzwi gabinetu pana Archera stanęłyotworem i panna Gibson zajrzała do środka.Omiotła wzrokiem po-mieszczenie i widząc, że praca wre, wycofała się z powrotem do gabine-tu.Ledwie zdążyła zamknąć drzwi, Viv poczuła, że coś muska jej ramię ispada na podłogę.Betty, siedząca przy biurku oddalonym o dziesięćmetrów, rzuciła w nią spinaczem.- Niektórym to dobrze, Pearce - szepnęła bezgłośnie, kiedy Vivobejrzała się w jej kierunku.Viv pokazała jej język i wróciła do pracy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]