[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale mogę sprawdzić.Zaczeka pan?- Chętnie.Jego niepewność wydawała mi się najzupełniej szczera, chociażmogła oznaczać dwie rzeczy, albo że facet nie wie, czy Jade jest wdomu, albo że nie orientuje się, czy zechce podejść do telefonu.- A kto mówi? - spytał przyjaznie i chyba bez żadnych wrogichpobudek.- Dave - odparłem po krótkim wahaniu.Dave? I kogo chciał oszukać?To zdrobnienie było jak sztuczny nos przyklejony do twarzy, a nie jakmaska, która ewentualnie mogłaby kogoś zmylić.Na drugim końculinii odgłos kroków znikł w oddali: wyobraziłem sobie, jak facet szukaJade po ogromnym, podupadającym domu zbudowanym w styluwiktoriańskim, domu przypominającym chicagowski dom Butterfieldów, choć znacznie większym, w którym szalejąprzeciągi, na podłodze leżą porozkładane materace, na ścianach wisząplakaty braci Marx, a w lodówce pamiętającej czasy wojny koreańskiejstoją rzędem podpisane kartony z mlekiem.Tak, pomyślałem, jest tozapewne zaprzyjazniona, niezaangażowana politycznie studenckakomuna.Grupa facetów i dziewczyn, którzy wspólnie wynajmują dom,co ich taniej wynosi.- Nie, nie ma jej - powiedział przystojny Sean czy Philip pełniącydyżur przy telefonie.- Wydawało mi się, że wyszła, ale z Jade nigdynic nie wiadomo.- Aha.A kiedy wróci? - spytałem całkiem, o dziwo, beznamiętnie,zupełnie jakbym gardło miał z kamienia.- Nie wie pan, gdzie mógłbymją złapać?- Może poszła do stodoły na koncert.Nie wiem.Miała iść na farmę doSophii, ale chyba całą imprezę odwołano.- O Jezu.- To było ponad moje siły: koncert w stodole, farma,młodzian przy telefonie.Krążyłem nad Jade niczym zbłąkany,zagubiony duch, który wali nie w tę okiennicę, co trzeba.Jak tomożliwe, że przebyłem tak żmudną drogę i wciąż jestem sam?- Czy coś jej przekazać? - spytał mężczyzna.- Tak - odparłem, ale już nic więcej nie dodałem.Sam nie wiem, jakdługo czekał na odpowiedz; widaćwyznawał zasadę, że mowa jest srebrem, a milczenie złotem.- Jestem znajomym Jade.- Niczym zdenerwowany szczur wlabiryncie wróciłem do punktu wyjścia.Leżałem na plecach, obiemarękami trzymając słuchawkę i wpatrując się w sufit.Miał fakturęoskubanej kury.- Więc nie orientuje się pan, kiedy Jade wróci? - Nie - odparł łagodnie.- Ale w ogóle to tu mieszka, prawda? Dzwonię pod właściwy numer?- Kim pan jest?- Na imię mam Dave.Już to panu mówiłem.Dave.- Ale kim pan jest?Byłem pewien, że w tej wielkiej, wspólnej chałupie odbywają się -podobnie jak w Rockville - długie, szczere rozmowy, czasemprzeplatane żartami, czasem płaczem, toteż dałbym głowę, żenazwisko David Axelrod wiele mówiłoby temu przystojnemuwartownikowi stojącemu u dębowych drzwi do raju.- Jestem starym znajomym Jade.Przyjacielem jej rodziny.- Podanieprawdziwych danych byłoby zbyt ryzykowne i okrutne.Nie chciałem,żeby po powrocie do domu znalazła kartkę z moim nazwiskiemprzypiętą do wspólnej tablicy informacyjnej.- Skontaktuję się z niąpózniej.- Powiem, że pan dzwonił.- Nie, nie trzeba.- Chciałem go ostrzec, żeby jej nic nie mówił;usiłując zbagatelizować sprawę, dodałem z wdziękiem, niczym tenoroperowy, który wbija sobie nóż w serce: - To nic ważnego.Zadzwoniępózniej.- W porządku.- Niech pan jej nic nie wspomina.- Dobrze.Tylko że dzwonił przyjaciel rodziny.- Nie! W tym cała rzecz.Niech pan nic nie mówi.- Przez chwilę się zastanawiałem i nie wiadomo, skąd wpadł mi dogłowy znakomity, moim zdaniem, pomysł.- Skłamałem, że mam na imię Dave.- No dobrze.Więc kim pan jest?Cichutko się rozłączyłem, ale wciąż trzymałem ręce na słuchawce,tak jak wtedy w Chicago, kiedy codziennie sprawdzałem kilka numerów z listy Butterfieldów.Zalała mnie falabezsilności, a zaraz potem równie potężna fala upokorzenia.Dopierogdy odstawiłem telefon na stolik przy łóżku i wtuliłem twarz wchłodną, twardą poduszkę, uświadomiłem sobie, że ta rozmowa nie jestprzecież kolejnym fiaskiem w długiej serii bezskutecznychposzukiwań: trafiłem wreszcie na Jade, miałem numery jej telefonów,znałem adres, a poza tym byłem wolny i mogłem robić, co mi siężywnie podoba.Wziąłem prysznic i zamówiłem do pokoju śniadanie: grzanki pofrancusku, szynkę, sok pomarańczowy oraz dzbanek kawy.Stałemprzy oknie i choć widok miałem częściowo zasłonięty, obserwowałemz dziewiątego piętra przechodniów, którzy sunęli w dole, robiącsobotnie zakupy - wycinek świata oglądany przez celownik aparatufotograficznego.Jakże wszystko wydawało mi się piękne.Przy śniadaniu czytałem gazetę niczym człowiek o normalnym,ustabilizowanym życiu.Mimo męczarni związanej z oczekiwaniem,czułem się tak, jakbym siedział pośród olśniewającego przepychu.Jadłem najwolniej, jak umiałem, czytałem najwolniej, jak potrafiłem, igdybym mógł, chętnie przywiązałbym worki z piaskiem dowskazówek zegara.Od dnia pożaru pragnąłem jedynie, żeby czasumykał szybko i z pokorą niby zakonnica uciekająca przed deszczem,ale teraz moje życie znów nabrało sensu.Przeczytałem w gazecie, że w małym teatrzyku na East Side grająwieczorem Ostatnią taśmę Krappa.Była to moja ulubiona sztukaBrechta i pamiętałem, że Anna też ją lubi.Bilety kosztowały zaledwiepo cztery dolary, na co mogłem sobie śmiało pozwolić.Nie namyślającsię, zadzwoniłem do Anny. - Przepraszam, że przeszkadzam.Nie poszłabyś wieczorem do teatru?- Chyba nie.Hugh dzwonił.- To dobrze [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lo2chrzanow.htw.pl