[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I które być może odwiedza w tej chwili.Dotykając palcem wydrukowanej nazwy, Robin możedotyka właśnie tego miejsca, gdzie on teraz przebywa.Próbowała też nauczyć się z książek i wykresów czegoś o zegarach, ale to się jej nieudało. Daniło pozostał przy niej.Myślała o nim, kiedy się budziła i w wolnych chwilach wpracy.Obchody świąt Bożego Narodzenia skierowały jej myśli na uroczystości w Cerkwiprawosławnej, o których czytała, na brodatych popów w złotych szatach, na świece i kadzidło, igłębokie, monotonne żałobne śpiewy w obcym języku.Zimno i sięgający daleko ku środkowijeziora lód kojarzyły jej się z zimą w górach.Czuła się tak, jakby została wybrana do połączeniasię z tą dziwną częścią świata, jakby otrzymała inne przeznaczenie.W myślach używała takichsłów. Przeznaczenie". Kochanek".Nie  chłopak". Kochanek".Czasami myślała o tym, jak niechętnie i od niechcenia mówił o wyjezdzie ipowrocie, i bała się o niego.wyobrażając sobie, że to się łączy z ciemnymi sprawami, filmowymiintrygami i różnymi zagrożeniami.Chyba dobrze zrobił, że postanowił zrezygnować z listów.Jejżycie składałoby się wyłącznie z ich pisania i czekania na nie.Pisanie i czekanie, czekanie ipisanie.A do tego, oczywiście, denerwowanie się, gdyby nie przychodziły.Miała teraz coś, co stale ze sobą nosiła.Zdawała sobie sprawę z jakiegoś blasku na ciele,w głosie i we wszystkim, co robiła.Inaczej chodziła, uśmiechała się bez powodu i odnosiła się dopacjentów z niezwykłą czułością.Sprawiało jej przyjemność rozmyślanie o szczegółach ioddawała się temu w trakcie pracy czy przy kolacji z Joanną.Pusta ściana jego pokoju zprostokątami światła słonecznego wpadającego przez żaluzje.Szorstki papier gazet zestaroświeckimi rysunkami zamiast zdjęć.Gruba fajansowa miska z żółtym paskiem, w którejpodał jej strogonowa.Czekoladowy kolor pyska Juno i jej szczupłe, silne łapy.Potem chłodnepowietrze na ulicach i zapach kwiatów z miejskich rabatek, i latarnie nad rzeką, wokół którychlatały miliony małych muszek.Zamierające w piersi serce, poczucie beznadziei, kiedy wrócił z jej biletem.Ale potemspacer, odmierzane kroki, zejście z peronu na żwir.Ostre kamyki raniły ją przez cienkiepodeszwy.Nic nie zblakło, niezależnie od wielokrotnych powtórek.Wspomnienia i upiększaniewspomnień żłobiły coraz głębsze koleinę. To bardzo ważne, że się spotkaliśmy.Tak.Tak".Ale kiedy nadszedł czerwiec, Robin zwlekała.Nie wybrała jeszcze sztuki, nie zamówiłabiletu.Wreszcie doszła do wniosku, że najlepiej będzie zdecydować się na dzień rocznicy, na tensam dzień, co w zeszłym roku.Tego dnia grano Jak wam się podoba.Pomyślała, że przecież może od razu pójść na Downie Street i nie zawracać sobie głowy przedstawieniem, bo i takbędzie zbyt przejęta, zbyt podekscytowana, żeby oglądać sztukę.Była jednak za bardzoprzesądna, żeby zmienić plan dnia.Dostała bilet.I zaniosła do pralni zieloną suknię.Nie nosiłajej od tamtej pory, ale chciała, żeby była absolutnie świeża, jak nowa.Kobieta, która w pralni zajmowała się prasowaniem, opuściła w tym tygodniu parę dni.Miała chore dziecko.Ale obiecano Robin, że wróci i suknia będzie gotowa w sobotę rano.- Umrę - powiedziała Robin.- Umrę, jeśli ta suknia nie będzie na jutro gotowa.Spojrzała na Joannę i Willarda, którzy grali przy stole w remibrydża.Widziała ich przy tejczynności wiele razy, a teraz pomyślała, że może już ich nigdy więcej nie zobaczy.Jak dalekobyli od jej napięcia i buntu, od jej życiowego ryzyka.Suknia nie była gotowa.Dziecko wciąż chorowało.Robin przez chwilę zastanawiała się,czy nie wziąć sukni do domu i nie wyprasować jej samodzielnie, ale stwierdziła, że zbyt by siędenerwowała, żeby to dobrze zrobić, zwłaszcza pod okiem Joanny.Od razu poszła do centrum,do jedynego porządnego sklepu, i miała szczęście (tak sądziła), bo znalazła inną zieloną suknię,która też dobrze na niej leżała, choć miała trochę inny fason i była bez rękawów.Nie w kolorzeawokado, lecz zielonej limonki.Sprzedawczyni powiedziała, że to tego roku najmodniejszy kolori że sukni z szerokim dołem i wciętą talią już się nigdzie nie dostanie.Przez okno pociągu Robin zobaczyła, że zaczęło padać.Nawet nie miała parasolki.Anaprzeciwko niej siedziała pasażerka, którą znała, kobieta, której kilka miesięcy wcześniejusunięto w szpitalu woreczek żółciowy.Ta kobieta miała w Stratfordzie zamężną córkę.Należałado osób, które uważają, że dwoje znajomych jadących tym samym pociągiem w te samo miejscepowinno prowadzić konwersację.- Moja córka po mnie wyjedzie - powiedziała.- Możemy panią podrzucić, dokąd panizechce.Zwłaszcza że pada.Kiedy dojechały do Stratfordu, już nie padało, wyszło słońce i zrobiło się bardzo gorąco.Mimo to Robin przyjęła propozycje podwiezienia.Siedziała z tyłu z dwojgiem dzieci, które jadłylody na patyku.Jakimś cudem nie poplamiły jej sukni pomarańczowym i truskawkowym płynem.Nie była w stanie doczekać końca przedstawienia.Trzęsła się z zimna w klimatyzowanymteatrze, ponieważ jej suknia było z bardzo lekkiego materiału i bez rękawów.A może trzęsła się znerwów.Przepraszając, przeszła do końca rzędu, weszła na górę po niesymetrycznych schodach i wyszła na światło dzienne, do foyer.Znowu padało, bardzo mocno.Robin, same w damskiejtoalecie, tam, gdzie zgubiła torebkę, zajęła się włosami.Wilgoć popsuła jej fryzurę, włosy, któremiały być lekko sfalowane, skręciły się z powrotem w postrzępione, kręcone loki wokół twarzy.Powinna była zabrać ze sobą lakier.Zrobiła, co się dało, przy pomocy grzebienia.Kiedy w końcu wyszła, deszcz znów przestał padać i świeciło słońce, błyszcząc namokrym chodniku.Teraz ruszyła w drogę.Na miękkich nogach, jak dawniej w szkole, gdymusiała podejść do tablicy, żeby napisać rozwiązanie zadania z matematyki albo wyrecytowaćprzed klasą coś, czego trzeba się było nauczyć na pamięć.Za szybko znalazła się na rogu DownieStreet.W ciągu kilku następnych minut jej życie miało się zmienić.Nie była na to gotowa, alejuż dłużej nie mogła zwlekać.Za drugą przecznicą widziała przed sobą ten dziwny mały domek, podtrzymywany z obustron przez konwencjonalne budynki sklepowe.Podeszła bliżej, jeszcze bliżej.Drzwi stały otworem, tak jak w większości sklepów przytej ulicy - nieliczne miały klimatyzację.We framudze była tylko rama z siatką przeciwkomuchom.Weszła po dwóch schodkach i stanęła przed siatką.Nie otwierała jej przez chwilę, żebyprzyzwyczaić wzrok do na wpół ciemnego wnętrza i nie potknąć się o coś po wejściu.Był tam, na stanowisku za ladą, zajęty czymś w świetle pojedynczej żarówki.Pochylony -widziała go z profilu - skoncentrowany na pracy przy zegarze.Obawiała się jakiejś zmiany.Obawiała się, w gruncie rzeczy, że niedokładnie go pamięta.Albo że wrócił z Czarnogóryodmieniony, z nowym uczesaniem, z brodą.Ale nie, był taki sam.Zwiatło, które świeciło nadjego głową, ukazywało tę samą szczecinę, błyszczącą jak wtedy, srebrną z rdzaworudympołyskiem.Gruby bark, lekko pochylony, podwinięty rękaw, który odsłaniał umięśnione ramię.Wyraz twarzy skoncentrowany, intensywny, pełen przekonania o wartości tego, co robił,mechanizmu, nad którym pracował.Ten sam wyraz twarzy, jaki zachowała we wspomnieniach,chociaż nigdy dotąd nie widziała go przy pracy nad zegarem.Wyobrażała sobie, że to spojrzeniejest skupione na niej.Nie.Nie chciała wejść.Chciała, żeby to on wstał, podszedł do niej, otworzył drzwi.Zawołała.Daniel [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lo2chrzanow.htw.pl