[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przeszła przez drewniany mostek i zawahała się.Chaty były nowe, miały dachy z blachy falistej.Ale ciągle poznawała chatę Ibrahi-ma, bladobłękitną w słonecznym świetle.Drzwi otworzył jej jakiś chłopczyk, który na jej widok oniemiał z szerokootwartymi ustami.W głębi mrocznego wnętrza rozległ się szelest suchych palmowych liści i pojawiła się kolejna twarz; starsza, poważna, o ciemnych surowychoczach.-Tak?Ursula znowu zawahała się; nagle poczuła się obca i bardzo biała, zupełnie nie pasująca do otoczenia.Myśl była dziecinna i niemądra.Mimo woliuśmiechnęła się, a mężczyzna naprzeciw niej powtórzył jej uśmiech, jeszczeniepewny.- Ooosalah?Skinęła głową, z trudem wydobywając słowa ze ściśniętego gardła.- Yahyah? To ty?W głębi mrocznej chaty rozległ się radosny krzyk, ochrypły i dziki, i przezdrzwi wytoczyła się wielka kobieta o szpakowatych włosach z wyciągniętymi tłustymi ramionami, zawodząca czułe powitania.Ursula znalazła się w objęciachFatimy.Minęło wiele godzin, zanim opowiedzieli sobie, co się wydarzyło przez telata.Fatima jeszcze teraz nie wierzyła, że Ursula jest już babką.Trzymała swoją panienkę w objęciach, by choć odrobinę złagodzić jej dorosły ból; razemz nią opłakiwała stratę córki, której nawet nie widziała.A Ursula słuchałao wszystkich wydarzeniach: małżeństwie Yahyah i Hamili, ich dawnej koleżanki; śmierci Ibrahima i wyborze Yahyaha na nowego lembagę; smutkach i rozpaczy po śmierci jego pierworodnego; i o obecnych radościach.Chłopiec, któryotworzył jej drzwi, przeczekał cierpliwie wszystkie opowieści, obgryzając palec.Był najmłodszą pociechą Yahyaha.Ursula podarowała mu puderniczkę z lusterkiem i mały krzyknął z radości.Uśmiechnęła się i powiedziała Yahyah, żejego syn jest brzydką małpką.Roześmiał się i spojrzał na nią z uznaniem.Niezapomniała o ich zwyczajach.Teraz zazdrosny Bóg nie zabierze im dziecka.Spuścił głowę.Wreszcie Fatima odprowadziła Ursulę ścieżką, którą tu przyszła.W zapadającym zmierzchu długie cienie wydawały się ostre jak szpikulce.Od strony stajnidobiegały wieczorne hałasy.Fatima uśmiechnęła się swoim sennym, skrytymuśmiechem.- Byłaś w dużym domu?Ursula pokręciła głową.- Nie, nie mogłabym.Jeszcze nie.35323 - Malowane ptaki- Wiesz, że mieszkają tam nowi właściciele? Oprowadziliby cię.- W głosieFatimy dzwięczał optymizm.- Nie.Nie wiedziałam.Kto? Zresztą nieważne.Nie mogę tam iść.- Chodz.- Fatima wyciągnęła do niej rękę.- Chodz, zaprowadzę cię, mała.Powinnaś tam wrócić.Odeślesz swoje upiory tam, skąd przyszły, kiedy spojrzyszim w twarz.Chodz, wez Fatimę za rękę.- Ile razy mówiła to do Ursuli, małejdziewczynki?Ursula stała przez chwilę nieruchomo.Ale w uśmiechu Fatimy było ciepło;wypaliło ono drogę w lodowatym strachu, który nadal trzymał ją w okowach.Czynaprawdę może tam pójść i spojrzeć w twarz swoim upiorom? Czy zdoła przypomnieć je sobie i pozostać żywa? Powoli rozprostowała zaciśnięte palce i położyłaje w dłoni Fatimy.Minęły w milczeniu stajnie, w których niegdyś trzymano Bin-tanga i Jambang.Ursula przypomniała sobie, jak niegdyś w jedno ciche popołudnie łkała i przeklinała z rozpaczą silniejszą, niż jakakolwiek wściekłość.Nie odzywając się ani słowem weszły na wzgórze i stanęły razem przy pagórkuporośniętym murawą.Ursula zatrzymała się.Tak.Pagórek - grób Billy'ego.Przełknęła ślinę.Bólutkwił w niej jak twarde ziarenko.Fatima puściła jej rękę.- Porozmawiam z właścicielami - powiedziała odchodząc.Ursula nie usłyszała jej słów.Nie zauważyła odejścia.Na wpół zapomniany strach rzucił sięjejdo gardła, jakby chciał wyrwać się na zewnątrz.- Billy? O Boże, Billy! Jak mogłam cię zostawić? Billy.- zacisnęła powieki i odetchnęła powoli zapachem śmierci i strachu.- Dlaczego musiałeśumrzeć? Ty i Rhea.Wytłumacz mi, na Boga! Dlaczego? - Ostami krzyk wyrwałsięjej z taką siłą, że ptaki poderwały się z drzew całymi stadami i zaczęły kołować z niepokojem po niebie.Po jej twarzy spływały łzy, których nie zauważała.Bezgłośnie rozmawiała ze swoimi zmarłymi: Billym i Rheą.Wreszcie odwróciłasię, nie mogąc znieść wspomnień.Z mroku wyłoniła się jakaś postać i zaczęła zbliżać się do niej.Właściciel,pomyślała w odrętwieniu.Nie wolno mi płakać.Nie wolno.Nabrała powietrzai znowu spojrzała.Mężczyzna był wysoki i szedł niespiesznym krokiem, któryzwrócił na siebie jej uwagę.Dom i ogrody były teraz w jakiś nieuchwytny sposóbinne, stały się własnością ludzi, którzy nie znali jej i nie wiedzieli, co tu się wydarzyło.Ta myśl uspokoiła ją.Sylwetka mężczyzny była oświetlona od tyłu, czarnapostać, która przypomniała jej kogoś niegdyś znanego.Stała nieruchomo i czekała, aż do niej podejdzie.Przez chwilę.ale nie, miała przed sobą grzecznieuśmiechniętego obcego człowieka.- Ursula Fraser? To naprawdę ty? - spytał.Ursula przyjrzała mu się w półmroku, zastanawiając się, kogo przypomina jej ta twarz.Miał siwiejące kędzierzawe włosy i szczupłą poważną twarz.- Tak.przepraszam.czyja cię znam? - Uśmiechnął się nieśmiało, niemal z bólem i nagle go rozpoznała.Stephen Hendricks, kuzyn Sally.Jego starszybrat Rodney bił japo nogach pnączem na weselu Sally i częstował szampanem naostatnich wspólnych świętach.Rodney, który zginął obok jej ojca w walce o kraj.- Stephen! Przepraszam.Nie miałam pojęcia, że jeszcze jesteś w Singapurze.- No, tak.Ja też prawie cię nie poznałem; jesteś już dorosła.Fatima powiedziała, że przyjechałaś.Wejdz do domu na drinka.Chcę ci przedstawić mojążonę.- Uśmiechał się z ulgą, że został rozpoznany i nie musi się wdawać w długietłumaczenia.Zawsze był słaby, pomyślała.Rodney zgarnął dla siebie całą energię.Stephen miał tylko zdolność trzymania się z dala od kłopotów.Przynajmniej żył.- Tak, bardzo chętnie ją poznam.Poszła za nim, przystając co chwila na widok nowych mebli i zmian, którezupełnie zmieniły charakter domu.%7łona Stephena, cicha kobieta w średnim wieku, Victoria, w skrócie Vicky, zaprowadziła ich do gabinetu.Nie wiedziała, copowinna powiedzieć komuś, kto niegdyś mieszkał w tym domu.- Dżin z tonikiem, czy tylko sok z limony? - Ursula odwróciła się, próbującukryć wstrząs.- Cokolwiek.naprawdę wszystko jedno, byle nie sok z limony.Nie mogęgo pić.- Uśmiechnęła się i skrępowana zaczęła siadać w miejscu, gdzie nie byłokrzesła.Stephen zaprowadził ją delikatnie do krzesła przy otwartym oknie.Wrazz ciepłym wietrzykiem napływały nocne odgłosy.Opanowała się i rozejrzała popokoju, który niegdyś był gabinetem papy.Teraz wyglądał inaczej.Tak bardzo,jak różni byli ci dwaj mężczyzni.Gabinet Stephena był umeblowany po spar-tańsku: ciemne indonezyjskie meble na tle białych ścian, żadnych zasłon, a nakamiennej podłodze prosta słomiana mata.Zniknęły fotografie z polowań i z rozgrywek krykieta i polo.%7ładnych trofeów.Puste ściany.Zauważył, że się im przygląda.- Nie mieszkaliśmy tutaj dość długo.I nie chcę tu zbyt wiele zmieniać.Zadużo w tym domu wspomnień, choć Japończycy zostawili same ściany.I każdąmusiałem załatać i pomalować.- Ale kupiłeś ten dom? Dla swojej rodziny? - Wbiła wzrok w rysę na biurku.- Tak jakby.Pomyślałem, że miło będzie tu zamieszkać
[ Pobierz całość w formacie PDF ]