[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zresztą nie było tu nigdzie kobiet i istniało małe prawdopodobieństwo, żeby się jakieś zjawiły w ciągu najbliższego czasu.Żołnierze mieli najróżniejsze fantastyczne nakrycia głowy, wojskowe, cywilne oraz własnej roboty, tak że można było zobaczyć któregoś pracującego w wodzie całkiem nago, bez niczego, co by ozdabiało jego osobę poza zawieszonym na szyi znaczkiem rozpoznawczym oraz małą zrudziałą, podwiniętą furażerką lub kapeluszem z liści bananowych na głowie.Grupy ludzi rozładowywały natychmiast barki z zaopatrzeniem na skraju wody, aby mogły zawrócić po następne.Z kolei inni odnosili te pudła, skrzynki i puszki z plaży między drzewa albo ustawiali je rzędem, podając je sobie z rąk do rąk, żeby oczyścić miejsce nad wodą.Dalej na plaży wyładowywano cięższy sprzęt, ciężarówki, działka przeciwpancerne, artylerię, prowadzone przez własnych kierowców albo ciągnięte przez traktory piechoty morskiej.A jeszcze dalej tę samą operację przeprowadzano z drugiego transportowca, zakotwiczonego o dobre kilkaset jardów za pierwszym.Cała ta akcja trwała w takim tempie od wczesnego rana, i wiadomość o zagrażającym nalocie najwyraźniej nie wpływała na nią w taki czy inny sposób.Jednakże w miarę jak minuty upływały jedna po drugiej, zarysowała się dostrzegalna zmiana w nastroju i podnieceniu na plaży.C – jak – Charlie, ze swego punktu obserwacyjnego na skraju drzew, wyczuwała rosnące napięcie.Spostrzegli wielu ludzi, którzy dotąd spokojnie brodzili po pas w wodzie pośród tej gorączkowej krzątaniny, a teraz spoglądali na zegarki, wychodzili na brzeg i szli nago do swojej odzieży złożonej pod drzewami.I wtedy, w parę chwil potem, ktoś stojący nad wodą wyrzucił w górę rękę i wykrzyknął: – Są! – a okrzyk ten podchwycili wszyscy na całej plaży.Wysoko na rozsłonecznionym niebie małe punkciki sunęły spokojnie ku kanałowi, na którym stały obydwa statki.Po kilku minutach, kiedy już były bliżej, ukazały się ponad nimi inne punkciki, samoloty myśliwskie, atakujące siebie wzajemnie.W dole, na plaży, ludzie pełniący służbę oraz zespoły robocze powrócili już do swojej pracy, ale gdy inni, w tym również kompania C, wpatrywali się w niebo, mniej więcej połowa walczących myśliwców oderwała się i zawróciła ku północy, najwyraźniej osiągnąwszy granicę zasięgu swego paliwa.Tylko kilka pozostałych ruszyło za nimi w pościg, ale prawie natychmiast dały za wygraną, zawróciły i razem z innymi zaczęły atakować bombowce.Zbliżały się one, rosnąc powoli.Malutkie komary zniżały się, zakręcały i nurkowały w szalonym, wirującym tańcu wokoło tych cięższych, flegmatycznych gzów, które mimo to sunęły spokojnie i obojętnie naprzód.Po chwili bombowce zaczęły spadać, najpierw jeden, ciągnący za sobą wielką smugę dymu, którą wprędce rozwiały wiatry w górnych warstwach powietrza, potem inny, który nie ciągnąc za sobą dymu zwalił się rozchybotany w dół.Nie oderwały się od nich żadne spadochrony.Bombowce leciały dalej.A potem spadł jeden z komarów, zaś w chwilę po nim gdzie indziej drugi.Z obydwu wynurzyły się spadochrony spływając w rozsłonecznionym powietrzu.Komary dalej rzucały się i wirowały.Znów runął w dół jeszcze jeden okaleczony giez.Jednakże było zaskakujące, przynajmniej dla kompanii C i innych nowo przybyłych, jak wiele ich nie spada.Zważywszy gwałtowność i częstotliwość ataków, wydawało się, że muszą zwalić się wszystkie.Ale tak nie było i cała ta uszykowana masa sunęła powoli ku statkom stojącym na kanale i można było teraz wyraźnie rozeznać zmieniający się dźwięk silników, kiedy myśliwce nurkowały albo pięły się w górę.W dole, na plaży, dalej mijały minuty, a potem sekundy.Nie było wiwatów, gdy spadał któryś bombowiec.Kiedy zwalił się pierwszy, inna nowa kompania obok C – jak – Charlie popróbowała wątłego wiwatowania, do którego przyłączyło się kilku ludzi z kompanii C.Jednakże wprędce zamarło ono z braku pożywki i więcej już go nie próbowano.Wszyscy przypatrywali się w milczeniu, skupieni, zafascynowani.A ludzie na plaży pracowali dalej, tylko teraz z większym podnieceniem.Dla kaprala Fife'a, który stał w napięciu pośród milczącego dowództwa kompanii, ten brak wiwatów wzmagał tylko jego poprzednie wrażenie, że to wszystko przypomina zwykłą robotę.Normalne czynności robocze, wcale nie wojnę.Ta myśl go przerażała.Było to niesamowite, dziwaczne i jakieś obłędne.A nawet niemoralne.Rzekłbyś: opracowano fachowe, matematyczne równanie ze skalkulowanym ryzykiem: oto były dwa duże, kosztowne statki i wysłano na nie, powiedzmy, dwadzieścia pięć dużych samolotów.Te zaś były chronione, póki się dało, przez mniejsze samoloty, nie tak kosztowne, po czym posłano je dalej już same, w oparciu o założenie, że całość lub część dwudziestu pięciu dużych samolotów jest warta tyle co całość lub Część dwóch dużych statków.Myśliwce z obrony, działając na tej samej zasadzie, usiłowały utrzymać cenę możliwie jak najwyżej, przy czym ich maksymalną nadzieją było, że strącą wszystkie dwadzieścia pięć dużych samolotów nie płacąc za to częścią ani całością jednego czy drugiego statku.A to, że w tych kosztownych maszynach, które zmagały się ze sobą, byli ludzie, nie miało znaczenia – poza faktem, że byli potrzebni, aby manipulować maszynami.Sama ta myśl oraz to, co implikowała, wbiły zimne ostrze grozy w bezbronne organy żywotne Fife'a – grozy nieważności, jego własnej nieważności, i bezsiły, jego własnej bezsiły.Nie miał na to wszystko żadnego wpływu ani nic do powiedzenia.Nawet wtedy, gdy dotyczyło jego samego, który także był tego częścią.Było to przerażające.Nie miał nic przeciwko śmierci na wojnie, prawdziwej wojnie – przynajmniej tak mu się wydawało – ale nie chciał umierać w ramach – uregulowanego, fachowego przedsięwzięcia.Owa masa walcząca wysoko w powietrzu zbliżała się powoli, nieubłaganie.Na plaży praca się nie zatrzymała.Tak samo łodzie desantowe i inne barki.Kiedy bombowce już prawie dotarły do statków, jeszcze jeden spadł i rozbił się wybuchając dymem i płomieniami na kanale, w oczach wszystkich.A potem zaczęły przelatywać nad statkami.W powietrzu rozległo się jakby łagodne tchnienie.Z morza wystrzelił wysoko w górę gejzer wody, po nim następny i jeszcze jeden.W parę sekund później huk wybuchów, które je wyrzuciły, zamiótł po plaży i po palmach kokosowych szeleszcząc ich liśćmi.Tamten łagodny poszum stał się głośniejszy, jakby rozdygotany, i inne gejzery zaczęły wytryskiwać z morza dokoła pierwszego statku, a w parę sekund potem dokoła drugiego.Nie można już było rozróżnić poszczególnych bomb, ale wszyscy dojrzeli serię trzech, które trafiły.Niby wymacujące palce, jedna spadła w pewnej odległości przed pierwszym statkiem, a druga bliżej.Trzecia wybuchła prawie – bezpośrednio przy jego burcie.Od statku właśnie odbijała łódź desantowa, mogła być odeń o kilka jardów, i trzecia bomba najwyraźniej wylądowała wprost na niej.Z tej odległości, bodaj tysiąca jardów lub więcej, ludzie na brzegu dosłyszeli jeden, nikły, ale wyraźny krzyk, cienki i przenikliwy, który doleciał do nich dopiero, kiedy gejzer wody już wzbił się w górę, po czym ów głos się urwał, a zaraz po nim dotarła fala dźwiękowa wybuchu.Był to instynktowny i daremny protest jakiegoś pojedynczego człowieka przeciwko odbieraniu mu życia oraz własnemu pechowi, że znalazł się właśnie tam, a nie gdzie indziej – śmieszny, bezcelowy, ale nie pozbawiony pewnej godności, aczkolwiek, jak na ironię, został usłyszany i doceniony dopiero wtedy, gdy człowiek ów już nie istniał.Ten ostatni krzyk przeżył jego samego [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lo2chrzanow.htw.pl