[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Ale jeżeli pan tak dobrze to zdarzenie pamięta  powiedziała z naciskiem  to musipan pamiętać również, że ja wcale nie byłam ubawiona.Ani pańskimi wierszami, aniniedyskrecją Goga, ani jego wesołością.Było mi, przeciwnie, bardzo przykro. To kwestia litości czy współczucia.143  Nie, panie Rogerze, to kwestia szacunku dla tych uczuć, dla tych stron duszy, którestanowią jej istotną wartość.Nie znałam tych wierszy, nie czytałam.Nie wiem, czy były złe,czy dobre.I to w danym wypadku nie ma znaczenia.Ale wiedziałam, że w pańskimówczesnym położeniu były one czymś bardzo osobistym, że były nadto wyrazem pańskiegodążenia do piękna.Gdzież tu miejsce na litość? Czyż można się litować nad tym, co sięszanuje?.Bez słowa podniósł jej rękę do ust i pocałował.Wyraz twarzy miał skupiony i poważny.Wjechali na wzgórze.Roztaczał się stąd wspaniały widok na pofalowane pola, na pagórkiporośnięte gęsto drzewami, na krętą linię olch porastających oba brzegi niewielkiej rzeczułki.Słońce zaczerwienione już i senne tkwiło nisko nad czarną pręgą lasu, barwiąc biel śnieżnegobezmiaru długimi, fioletowymi cieniami.Kasztany bez przynaglenia przeszły w kłus, wpadając niekiedy w galop.Droga ta była lepiejprzetarta i pędzili tak wśród grud śniegu, wyrywających się spod kopyt, sanie zataczałygwałtowne łuki na zakrętach, płozy wydawały ostry świst.Tyniecki z całej siły musiałtrzymać lejce, by konie podniecone biegiem nie zaczęły ponosić.W takim pędzie minęli Skorochy, z ich dymiącą krochmalnią, zabudowania tartaku, kapliczkęświętego Antoniego i za kapliczką skręcili w szeroką leśną drogę.Tu Tyniecki wstrzymałkonie wciąż rwące się do pędu i jechali znowu stępa. Co za wspaniała jazda  powiedziała Kate. Przyznam się panu, że nieodważyłabym się powozić na tamtej drodze w takim tempie.Zaśmiał się swobodnie i wesoło. Znam ją jak swoją kieszeń.Ileż to razy jezdziłem do Skorochów nieraz i po nocy zjakimiś pilnymi poleceniami.Ale pani przecie zupełnie dobrze powozi. Owszem.Tu na przykład.Wie pan co?.Da mi pan lejce? Służę.Tylko uprzedzam, że trzeba je trzymać mocno.To młoda parka i ma za dużotemperamentu.Kate skinęła głową. Właśnie takie konie najprzyjemniej prowadzić.Jakiś kilometr jechali stępa, rozmawiając i żartując, potem Kate potrząsnęła lejcami ikasztany zerwały się do kłusu. Jaki on jest inny  myślała Kate  gdy czuje się swobodnie.I zastanowiła się nad tym, czy pani Jolanta nie miała racji, dopatrując się w nim jakichśpoważniejszych uczuć.Kate nie wątpiła, że Tyniecki żywił do niej jeszcze za dawnychczasów rodzaj sentymentu, takiego samego sentymentu, jakim otaczali ją wszyscy w Prudach.Wyrazem tego były chociażby owe wierszyki na laurkach.Ale teraz wyraznie szukał jejtowarzystwa.Czy to można nazwać miłością?.Wiedziała, że kocha ją Gogo, że durzy się wniej Strąkowski, że Polaski wiele dałby za to, by ją zdobyć, że Fred Irwing żyje swojąseleniczną miłością do niej.W oczach każdego z nich umiała odnalezć i odróżnić te uczucia iich gatunki.Tylko w oczach Tynieckiego nie znajdowała żadnej pewności.Raz patrzyłyciepło i serdecznie, to znów ostro, niepokojąco i przenikliwie, czasami wzrok jego był czujnylub gasł, nikł, stawał się nieobecny.Nic pewnego nie mogła wyczytać z tych oczu.I drażniło ją to.Drażniło tym bardziej, że wporównaniu z panią Jolantą musiała jej przyznać wrażliwszą intuicję niż sobie.Z faktów zaśniewiele można było wywnioskować.Roger wprawdzie liczył się z jej zdaniem, wierzył jej,zachowy-wał się wobec niej z największym szacunkiem, mogła sądzić, że ocenia jej urodę, ale w tymwszystkim nie różnił się od wielu innych mężczyzn.Wczoraj ujął ją bardzo tymi wspomnieniami przy kominku i tym, że jednak czekał na nią.Nicnie wiedziała, że wtedy tak szukał tego pierścionka.Dziś znowu, gdy w saniach pocałował ją144 bez słowa w rękę, musiał być bardzo wzruszony i zrobił to tak ładnie.Miała ochotęprzytrzymać jego rękę lub pogładzić ją drugą dłonią.A teraz milczał i czuła na sobie jego wzrok.Słońce już musiało zajść.Szeroki szlak nieba nad drogą mienił się różem i seledynem.Po obustronach gęstniał mrok w wysokopiennym, podszytym jałowcami lesie.Jaśniej się robiło, gdymijali głębokie dukty.Konie szły równym, wyciągniętym kłusem. Teraz będzie zakręt  przypomniała sobie Kate  a pózniej Krasy i stamtąd już tylkopółtora kilometra do Prudów.Zakręt był nawet dość łagodny i to, co się stało, mogłoby stać się również na prostej drodze,gdyby tuż przy niej rosły krzaki tak, jak tutaj.W chwili, gdy sanki skręcały, zza krzaków z boku wyszedł jakiś człowiek.Konie nagle jakoszalałe szarpnęły w bok, skotłowały się, spięły i już nieprzytomnie rzuciły się przed siebie.Sanie wykonały niemal w powietrzu gwałtowny łuk, podskoczyły na jakimś kamieniu izatoczywszy się, uderzyły o słupek przydrożny.Na szczęście wytrzymały ten cios.Trwało towszystko ułamek sekundy.Przerażona Kate uczuła, że Roger wyrywa jej lejce, trzymała siękurczowo sanek, a konie wpadły w pierwszy dukt i niosły na oślep przez wykroty, przezwyboje, przez krzaki wprost ku sągom ustawionym wzdłuż duktu.Kate nie widziała twarzy Rogera.Stał w sankach zdzierając z całej siły lejce, które wpiły musię w ręce.Był bez czapki.Musiał głową zawadzić o jakąś gałąz, bo ze skroni sączyła siękrew.Nagle sanie całym rozpędem uderzyły o pierwszy sąg.Kate przez chwilę zawisła wpowietrzu, opisała szeroki łuk i spadła w głęboki śnieg.Niemal w tejże chwili poderwała się,w sam czas, by zobaczyć jeszcze konie zdziczałe ze strachu, ponoszące wzdłuż sągów iobijające o nie resztki sanek.W sankach nikogo nie było. Jezus, Maria  wyszeptała Kate i grzęznąc po kolana w śniegu dobrnęła do drogi.Nie musiała daleko szukać.Leżał tuż przy drugim sągu.Leżał na wznak z rozkrzyżowanymirękami, śmiertelnie blady i nieruchomy.Oczy miał zamknięte. Nie żyje  przemknęło jej przez głowę i uczuła nagle, że mącą się jej myśli, żejeszcze chwila, a straci przytomność.Opanowała się najwyższym wysiłkiem woli.Przedewszystkim trzeba ratować, może jeszcze nie pózno.Uklękła w śniegu i podniosła bezwładną głową Tynieckiego.Ze skroni sączyła się krew.Wzięła garść śniegu i ostrożnie obmyła ranę.Odetchnęła z ulgą.Nie, to było zwykłezadraśnięcie skóry.Pewno od tamtej gałęzi, która zerwała mu czapkę.Ale w takim raziedlaczego?.Gorączkowo starała się znalezć puls.Potem zaczęła dotknięciami palców badać czaszkę.Wtej chwili usłyszała za sobą tupot kroków.Obejrzała się.To biegł ten człowiek, który spłoszyłkonie.Teraz go poznała.Był to gajowy Suhak [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lo2chrzanow.htw.pl