[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Dawnotemu, przed laty, pewnej burzliwej nocy pod kościół podjechał wóz zaprzężony w czteryspienione konie.- Pod tutejszy kościół? - przerwała Lucyna.- Pod tutejszy.Z kościoła wyszedł ksiądz i poświęcił ładunek na wozie, po czym konie w galopieodjechały.Na wozie siedziało dwóch ludzi.Jednym z nich był znany księdzu FranciszekWłókniewski, który złożył ofiarę na kościół w wysokości dwustu rubli w złocie.Gdyby nie tedwieście rubli pewnie by ksiądz wydarzenia nie zapisywał.W każdym razie scena nosiłaznamiona wielkiego pośpiechu. - Coś podobnego! - wykrzyknęłam zdumiona i bardzo dumna z siebie.- Całkiem to samoprzywidziało mi się przed chwilą! Pewnie mam widzenia.Czym prędzej opisałam rodzinie ową dramatyczną sceną w posiadłości praprababci.Wielkipośpiech, drapieżny, czyhający Mieniuszko, wóz i cztery konie, wszystko się.zgadzało.Nawetpogodą odgadłam, burzliwa, czarna noc.- No i proszę, mamy Pytię w rodzinie - rzekła drwiąco Lucyna.- Trzeba ją posadzić na trójnogu itrochę okadzić, od razu zgadnie całą resztę.- Wynika z tego, że to ona jest najbardziej podobna do prababci, my się w ogóle nie liczymy -zauważyła Teresa z lekką urazą.- No pewnie, że jest podobna, jeszcze tego nie dostrzegłaś? Nie wiem, czy do prababci, alebabcia wykapana.Ma takie samo nabożeństwo do gospodarstwa domowego.Rozgorączkowany Michał Olszewski przerwał rozpamiętywanie charakteru prababci i mojego.Zreasumował wnioski i wyszło z nich, że jednak tylko studnia.Zamurowywanie gdziekolwiektrwa zbyt długo, świeży tynk się zawsze odznacza, zakopywanie w ziemi też pozostawia ślady iteż trwa.Do studni opuścić łatwo, a wydobyć wręcz przeciwnie.- Chyba że mieli przygotowany jakiś dół - zakończył.- Może taki po kartoflach.I na wierzchczegoś szybko narzucili.- Dziwię się, że pan to mówi, historyk - rzekł Marek zgorszony.- Kto jak kto, ale pan powinienwiedzieć, że poświęconych przedmiotów nikt nigdy nie zakopywał w ziemi.Wszyscypowinniście to wiedzieć.Dlatego właśnie uważałem za niezbędne powiedzieć wam o tympoświęceniu przed kościołem.- No więc studnia, dawno to mówię! - zniecierpliwiła się moja mamusia.- W ogóle nierozumiem, na co jeszcze czekacie.!W ten sposób zapadła decyzja rozkopywania następnej studni.Ze wspomnień Frankawyliczyliśmy sobie mniej więcej daty zasypywania studzien i okazało się, że pierwsząrozkopaliśmy zupełnie niepotrzebnie.Pradziadek zasypał ją w czasie, kiedy o ukrywaniu skarbunie było jeszcze mowy.Druga studnia powinna być tą właściwą.Oczywistą jest rzeczą, że główny problem stanowiła ochrona przed złoczyńcą.Jędrek stanowczooświadczył, że jeśli ktoś wrzuci z powrotem to, co on wydłubie, trafi go na miejscu szlag albo teżdostanie ataku szału i poleci lać po pysku wszystkich chłopów we wsi.Należało tymewentualnościom przeciwdziałać.Franek znów zaproponował pracę jednym ciągiem, bodajnawet przez całą noc, z tym że nie w ciemnościach, a przy dobrym oświetleniu.Wykupiłam wokolicy cały zapas przedłużaczy i żarówek.Jędrek i Michał przy montowaniu iluminacji trzy razyspowodowali tak zwane krótkie spięcie, przy czym raz udało im się pogrążyć w ciemnościachcałą wieś.Moja mamusia nie rozstawała się z grabiami, rozsiewając wszędzie szary piaseczek iprzepędzając każdego, kto bezmyślnie zostawiał ślady na pielęgnowanym terenie.Michał Olszewski na stałe ulokował halabardę w stodole Franka, ponieważ było mu bardzo niewygodniejezdzić z nią autobusem.Marek w przygotowaniach nie brał udziału.Po udzieleniu kluczowej informacji znikł nam zoczu, komunikując, że musi jeszcze załatwić kilka pilnych spraw.Na wszelkie pytania udzielał odpowiedzi wymijających i niedorzecznych, zapewniając tylko, żewkrótce wróci.Po trzech dobach wysiłków można było przystąpić do zasadniczej pracy.Noc przebiegła w tensposób, że Franek, Jędrek i rozpłomieniony Michał rozkopywali studnię, dziwnie pouczepianeżarówki oświetlały ruinkę i oborę niezmiernie malowniczo, na skraju ciemności zaś pętały sięwszystkie baby z latarkami elektrycznymi w rękach w charakterze obstawy.Impreza pod tytułemświatło i dzwięk wyszła nam doskonale, z tym że jako dzwięk wystąpiły: rechotanie żab,szczekanie psów, wysilone stękanie pracowników fizycznych oraz trwożne okrzyki warty.Ciemność ma to do siebie, że nic w niej nie widać.Gdy księżyc zaszedł, ruszało się namwszystko, co chwila któraś ze strażniczek nadbiegała z gorączkową informacją, że skrada się kuniej czterdziestu rozbójników, przenikliwe szepty krzyżowały się w powietrzu.Moja mamusiauparcie twierdziła, że jakaś postać tkwi za węgłem obory.Na brak rozrywek nie można się byłouskarżać.Nad ranem okazało się, że ponieśliśmy klęskę.Znów padło na Jędrka, który z głębin studniwydał z siebie ryk tak potężny, że cała obstawa runęła ku niemu pewna sukcesu.Jędrekwściekłym głosem zawiadamiał, że wręcz odwrotnie, dokopał się dna.Leżąca na tym dnie resztakamieni nic już nie skrywa, żadnego skarbu tam nie ma.Kolejna studnia okazała się pusta.Rozczarowanie było tak wielkie, że nikt nic nie mówił.Postaliśmy długą chwilę nad głębokądziurą, czekając, aż wyjdzie z niej zrozpaczony Michał, który osobiście chciał pomacać utraconenadzieje.Wylazł w milczeniu, a wyraz jego twarzy mówił sam za siebie.Ruszyliśmy ku domowi.Lucyna szła pierwsza.Dotarła do narożnika obory i nagle, wpatrzona w ziemię, zatrzymała sięjak wryta.Pośpieszyliśmy za nią i zastopowało nas tak samo.Na szarym piaseczku mojej mamusi, elegancko zagrabionym, wyraznie były widoczne śladywielkich stóp, idące tam i z powrotem.Przy samym narożniku zawracały, trochę zamazane.- No proszę! - powiedziała z wielką satysfakcją moja mamusia.- A mówiłyście, że ja mamomamy.I co, omam tu siedział?- Siedzieć to chyba nie siedział - skorygował niepewnie Jędrek.- Stał i patrzył.Przylazł, postał,popatrzył i poszedł sobie.Reszta milczała, ze zgrozą wpatrzona w ślady, wstrząśnięta niewątpliwym dowodem obecnościzłoczyńcy.Był tu w nocy, czatował za węgłem obory, przyglądał się nam, kto wie, czy nie czyhałna chwilę dogodną do nowej zbrodni.- Ciekawe, dlaczego cię nie zabił - rzekła ze zdziwieniem Lucyna do swojej starszej siostry.- Stróżowałaś od tej strony, miał cię pod ręką.- Wcale nie pod ręką - przerwała z urazą moja mamusia.- Siedziałam sobie dalej, na pniu, tamgdzie było widniej.- I nie zbliżałaś się tutaj?- A bo ja głupia? Cały czas wiedziałam, że tu ktoś jest, miałam mu się podtykać? Widzicie, jakietrąby jesteście, mogliśmy się zakraść od tyłu i dać mu w łeb.A tak co?- Bezczelny typ! - powiedziała ze śmiertelnym oburzeniem Teresa.Zażądałam od cioci Jadzi dokładnego sfotografowania śladów, po czym udałam się za nimi.Szłydo drogi i ginęły w trawie nad rowem.Trawa była pokryta rosą nierównomiernie, pogniecionarozmaicie i nie udało mi się odgadnąć, dokąd poszedł złoczyńca [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lo2chrzanow.htw.pl