[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jednym skokiem podniosła się, otrzepała spódniczkę, z pewną podejrzliwością wpatrzyła się wwysadzaną drzewami alejkę prowadzącą do wyjścia, które wydawało się bardzo odległe, ukryte wcoraz bardziej gęstniejącym cieniu.Wystarczy, że zabraknie jednego człowieka w tym wypadkubył to strażnik a ożywione, pełne gwaru parki stają się nagle opustoszałe, wrogie.Odgłosy134leśne, zagłuszane dotychczas krzykiem dzieci, wesołymi dzwonkami rowerów, dolatywały teraz doAnny ze wzmożoną agresywnością.Liście poruszały się nerwowo, jakby nagle przebudzone zmarazmu dnia drzewa groznie skrzypiały.Krzyk sowy pogłębił ten nastrój: Anna szła szybko.Pod jejstopami trzeszczał żwir z jakąś niebezpieczną ironią.Z czułością pomyślała wówczas o dobrzeznajomych pastuszkach i miłych pastereczkach z obicia z Jouy i jeszcze bardziej przyspieszyła kroku.Nagle gwałtownie się odwróciła, usłyszawszy za sobą hałas wśród wysokich drzew.Zobaczyła cieńprzemieszczający się od drzewa do drzewa.Sarna? Dzikie zwierzę? Może jakaś wróżka? Małoprawdopodobne z powodu ciemnego stroju i czarnego kapelusza.Anna zaczęła biec.Wyjście było niedaleko.Z prawej strony dobiegł ją znajomy gwizdek strażnika.Zwolniła kroku.A więc to jeszcze nie czas, by znaleziono ją zgwałconą i uduszoną w krzakach.Smutny los uczennicy, która była już prześladowana w domu.Czyż Bóg nie dopuścił, że już dwa razybyła ofiarą? Ach, oto strażnik.Jaką ma miłą twarz i sympatyczny zielony mundur! Anna przechodzącuśmiechnęła się do niego.Znalazła się teraz w labiryncie wąskich uliczek górnego Saint-Cloud.Małeopustoszałe uliczki, domy na podestach, wszystkie opasane murami, zamknięte kratami, opancerzone,z których próżno by oczekiwać pomocy, gdyby się nagle zostało napadniętym.Usłyszawszy za sobąprzyspieszony krok, Anna nie odwracając się bała się, że zobaczy wykrzywioną twarz i oszalałeoczy rzuciła się biegiem w najbliższą przecznicę, gdzie ujrzała człowieka otwierającego bramkę, Proszę mnie wpuścić wysapała usiłując się wślizgnąć przez szparę. Boję się, chyba ktoś mnieśledzi. Co mnie to obchodzi mruknął tamten i odepchnął ją zamykając pośpiesznie bramę.135Anna nie traciła czasu na dyskusje.W ciągu kilku dni pobytu w Saint-Cloud zdążyła już poznaćobyczaje mieszkańców tych zaryglowanych willi.Dyskutować znaczyłoby tracić czas, a tracić czasto zwiększyć niebezpieczeństwo, którego odgłosy słyszała już na końcu ulicy.A im większezagrożenie, tym bardziej właściciel willi w Saint-Cloud zaszywa się w swojej norze, którą całkowiciewypełnia swoim zrogowaciałym tyłkiem.Biegła teraz usiłując zmylić prześladowcę nagłymi skrętami w sąsiednie uliczki, drżąc ze strachu, bynie trafić na ślepą ulicę.Człowiek zdawał się lepiej znać teielnicę niż Anna, gdyż po jej nagłym zwodzie w jakąś alejkęznalazła się z nim twarzą w twarz: musiał dojść jakąś przecznicą.Anna nagle stanęła sparaliżowana strachem.Mężczyzna zbliżył się, rozpoznała go pomimociemności. Ach, to pan Lepchot, administrator wyjąkała. Tak, to ja odparł. Dlaczego pani tak biegła? Od kwadransa usiłuję panią złapać.Niezauważyła pani, że idę za nią od samego parku? Nie skłamała Anna, Nie zauważyłam pana, a.biegłam, ponieważ się spieszę.Skarciła samą siebie za to, że uległa panice.Poczciwy człowiek chciał z nią po prostu porozmawiać.Gdy jednak przyjrzała mu się uważniej, znów ogarnął ją niepokój.Administrator tarmosił nerwowokapelusz, jakby za chwilę miał go potargać.Mamrotał coś cicho, przytłumionym głosem, a na czolepojawiały się, to znów znikały uderzenia krwi, na przemian czerwone i fioletowe. To dlatego* że biegł" pomyślała w duchu Anna.O ile tych kilka minut biegu wyjaśniało jegozadyszkę, to nie usprawiedliwiało dziwnego drżenia głosu administratora. Mam wrażenie bełkotał Armand Lepchot że pani nie tylko się mnie boi, ale i nienawidzi. To prawda przyznała spokojnie Anna teraz po tym pościgu za mną jest pan odrażający.139Armand Lepchot ścisnął kapelusz- z taką: turią, że słychać było, jak pęka materiał. Mała cholera, łajdaczka zaczął, po czym zreflektował się,, przejechał ręką po czole. Prószęmi wybaczyć powiedział to nie moja wina.Gdy tak tkwił nieruchomo, zakłopotamy, Anna skorzystała z okazji i rzuciła się do ucieczka,najszybciej jak potrafiła, ale nie biegła, gdyż to, jak wiadomo, najbardziej irytuje wilczury iszaleńców.Dopiero kiedy znalazła się poza zasięgiem jego wzroku, puściła się pędem, klucząc wśródwąskich uliczek, aż całkiem się zagubiła.Przynajmniej była uratowana.Złapała oddech i zwolniła tempo.Kogo tu zapytaćo drogę? Zawołała pod jednym z oświetlonych okien, przez które widziała siedzących przy stole.Ależaluzje były zaciągnięte i nikt jej nie słyszał.Zresztą nawet gdyby ją usłyszano, nikt by się nawet nieruszył.Zapadła noc, na szczęście księżyc oświetlał uliczki.Anna postanowiła iść przed siebie w nadziei, żenapotka wreszcie znajomy krajobraz.Przestała kontrolować trasęi nawet zaczęła pogwizdywać.Nagle gwizdanie zastygło jej na ustach, wyrwał się jej natomiast krzykrozpaczy.Był tutaj, na środku drogi, z bladą twarzą, wyblakłymi oczami patrzącymi spodstraszliwego czarnego kapelusza.Jego bezkrwiste ręce wyciągały się ku niej; skrzeczał: Proszę zaczekać.Niech pani nie ucieka.Anna, sparaliżowana strachem, nie byłaby nawet do tegozdolna.Zbliżał się do niej z wyciągniętymi rękami, z zakrzywionymi palcami; Dziewczynie wydało się, że wkącikach jego ust widziała gęstą pianę.Już miał jej dotknąć, gdy Annie powróciła odwaga iwyciągnąwszy z teczki metalową linijkę, z całej siły uderzyła administratora po palcach.Przecięła niąskórę i strużki krwi wytrysnęły na mankiety Armanda Lepchot.Rozpłakał się.137 Dlaczego pani to zrobiła? , zapytał drżącym głosem. Chciałem tylko z panią porozmawiać.Anna żnów zobaczyła zbliżające się zakrzywione palce, jakby chciały ją udusić.Tym razem nie dałasię już wziąć na litość. Niech pan zmyka, bo roztrzaskam panu głowę. Czego może się pani obawiać ze strony sześćdziesięcioletniego człowieka? Prawdopodobniepoprzetrą-cała mi pani palce.Złość i strach częściowo opuściły Annę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]