[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Orlińska osłabiona jesttak, że ledwo dzwiga głowę, biedaczka.Straszna z niej jędza, ale przecieżumrzeć jej nie dam.Boimy się tylko, żeby to nie była jakaś zaraza.W Ozimkierto przychodzi posłaniec od kierownika transportu, są wolnemiejsca w szpitalu.Zabierają wszystkich chorych i.wynoszą trupy.Imbliżej jesteśmy wyzwolenia, tym więcej ludzi umiera.To już prawdziwaironia losu.Orlińska nie ma gorączki.Jest bardzo osłabiona, ale czuje się lepiej.Niechce iść do szpitala.Spogląda na mnie życzliwie.Nawet opowiada miswoją historię.Jako młoda, dobrze zapowiadająca się malarka uciekła zdomu (nie mając siedemnastu lat) ze starszym od siebie o ćwierć wiekulowelasem, artystą dramatycznym - Rafałem Orlińskim.Mimo że byłazamożna i piękna, szybko znudził się jej świeżością i nie dbając nawet opokazny posag, porzucił ją dla nowych podbojów.Od tej pory wiodłasamotne życie.Mimo że minęło od tego czasu bez mała czterdzieści lat,RS 120nadal nie może zrozumieć, czemu starszy od niej o tyle mężczyzna opuściłją na zawsze.Zła na swoje rywalki zaczęła krytycznie oceniać świat, jakbypotencjalnie z nim rywalizowała o względy niewiernego małżonka.Tegomi nie powiedziała, ale biło to z jej wypowiedzi.Pewnie ta nieufność isurowość w stosunku do wszystkich, a także kompleks wyższościwyhodowany na glebie własnego niedowartościowania uczyniły z niejosobę samotną, od której ludzie uciekają, zamiast się do niej przywiązy-wać.Szkoda mi jej i staram się być dla niej serdeczna, chociaż nie budziona ciepłych uczuć, bo nawet tę nową życzliwość i wdzięczność okazujemi w sposób dziwnie wyniosły i odpychający.Taka jakaś kolczasta dusza.Staram się ją zrozumieć.W Taszkiencie okazuje się, że nie możemy zostać w Uzbekistanie.Jesttu tak dużo ewakuowanych Rosjan i Polaków z wcześniejszychtransportów, że nie zezwalają na to, żebyśmy wysiedli.Przyczepiająlokomotywę z drugiej strony i wracamy do Frunze.Jesteśmy więc w Kirgizji.Wysoko w górach.Zima dość łagodna.WeFrunze czekamy dwa dni i jedziemy do Dżałal-Abadu, a potem doUzgenu.Tu nareszcie nas wyładowują.Lokujemy się wszyscy na pod-łodze w olbrzymim czajchanie*.* tradycyjna pijalnia herbatyNie ma jednak miejsca, żeby się wyciągnąć.Od kilku już dni niewidzimy chleba.Na  tiepłuszce" pieczemy lepioszki z mąki rozrobionejwodą.Powoli rozluznia się w czajchanie.Musimy się rozjechać pokołchozach.Za jakiś czas będzie transport za granicę, ale na pewno nieprzed końcem zimy.Dopiero po dwóch dniach Rudziński zdobywa dla nas miejscaprzewozowe.Czterema dwukołowymi arbami ciągniętymi przez wielbłądyjedziemy do wioski Erkiento, czterdzieści kilometrów stąd.Trzy rodziny oraz Wołodia i Orlińska, która trzyma się przy mnie - otocały transport.Jedziemy nocą.Wielbłądy ciągną jak chcą.Po parukilometrach idący na czele nagle klęka i kładzie się.Na próżno Kirgizmacha nad nim batem i biega w kółko.Zachciało mu się odpocząć i już.Jaz Kasią jesteśmy na drugiej arbie.Stoimy na wąskiej górskiej drodze.Spoglądam w dół, gdzie nie dociera już blask księżyca, w czarną bezdennąotchłań.Kręci mi się w głowie.Arba jest wysoka i krótka.Z trudem udałosię poukładać na niej nasze toboły.Trzymam dziecko, trzymam teżrękami, nogami i czym się da nasz dobytek.Nad ranem dojeżdżamy doRS 121wysokiej góry, która zakrywa połowę nieba.Za tą górą dwie rwące rzeki,które niosą ze sobą gałęzie i głazy, łączą się.Jedna z nich to Syr-Daria, druga - Tar.Jedziemy do jej zródeł, wzdłużbrzegu.Przed nami majaczy inna olbrzymia góra, która wydaje się byćdość blisko, ale w miarę jak jedziemy, wcale się nie zbliża.Nasz furmanmówi trochę po rosyjsku, tłumaczy nam, że to szczyt Pobiedy, najwyższyw górach Tien-Szan; ma aż siedem tysięcy czterysta trzydzieści dziewięćmetrów.Jest około sześćdziesięciu kilometrów stąd, tuż przy granicychińskiej.Dojeżdżamy do mostu w Aajtała, truchlejąc ze strachu na wysokicharbach, bo pod mostem - w dole - z hukiem toczy swe wody wielka rzeka.Droga krąży i zawraca pośród wysokich gór, arby trzęsą się i skrzypią, awielbłądy kołyszą nieforemnymi zadami stawiając śmiesznie nogi: tylna iprzednia prawe do przodu, a potem lewe.Kołyszą się na boki ich potężnegarby, a łby jak węże płyną przed nimi.Idą powoli, więc wydaje się nam,że zrobiliśmy setki kilometrów, a krajobraz staje się coraz bardziej dziki imajestatyczny.Myślę o tym, że jeśli trzeba będzie dowiadywać się nawłasną rękę o transport stąd, nie pójdzie nam łatwo.Jest Wigilia.Nie mam opłatka.Nie mamy nawet chleba ani siły, bymyśleć o tym, czym będziemy się dzielić i jak obchodzić święta.Bylebyjuż dojechać do kresu tej podróży.Póznym popołudniem docieramy wreszcie do Erkiento.Jacyś ludzie zkołchozu i nauczyciel Chińczyk jako tłumacz pokazują nam domy, wktórych mamy zamieszkać.Wioska leży nad Syr-Darią, na wysokiejskarpie.Na przeciwległym brzegu widać drogę z Uzgenu, którą jechaliśmyrano.Poznaję po kształcie ściany Gór Fergańskich, które się piętrzą zadrogą.Za nami stepy, pólka wysoko w górach i rozsypane z rzadka chaty.Na horyzoncie błękitno-fioletowe zarysy wysokich szczytów - to odległyPamir [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lo2chrzanow.htw.pl