[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wyraznie zebrała się w sobie i pierwsza przekroczyła próg.Juliet skinęła głową,toteż ruszyłem za Susan.Moja towarzyszka zamykała pochód.Zakrystia wielkości sporej toalety była pusta, prócz jednej szafy na strojekościelne i pół tuzina haków przykręconych do ściany.Drugimi, szeroko otwartymidrzwiami, dostaliśmy się do transeptu kościoła, nisko sklepionego tunelu wiodącegoku majestatycznemu korytarzowi nawy.Wnętrze oświetlały jedynie ostatnie czerwonepromienie, przesączające się przez witrażowe okna po naszej lewej.Wyglądało tonader złowieszczo: trudno mi było sobie wyobrazić, by kogokolwiek natchnęło dowiększej pobożności.Należy jednak pamiętać, że nie odmówiłbym  Ojcze nasz nawetgdyby ktoś przystawił mi spluwę do głowy, więc raczej trudno mnie nazwaćobiektywnym świadkiem.Nim jeszcze postawiłem trzeci krok, poczułem to: chłód.Bardziej przypominałgrudzień niż maj, i to raczej w wysokich Andach niż we wschodnim Acton.Przenikałciało do kości.Nic dziwnego, że zrobiło mi się zimno, kiedy sprawdziłem drzwi: chłódmusiał przenikać przez kamień.Z trudem powstrzymałem dreszcz i ruszyłem dalej.Lecz kilka kolejnych kroków przyniosło ze sobą jeszcze większą niespodziankę.Obróciłem się i zerknąłem na Juliet, która spojrzała na mnie uważnie.- Powiedz mi, co teraz czujesz - poleciła.Najpierw chciałem to potwierdzić.Ruszyłem w lewo, w prawo, naprzód.- To się zmienia - wymamrotałem.- A niech mnie.Zupełnie jakby.Jakby wpowietrzu zawisły nieruchomo skupiska zimna- Cokolwiek się tu stało, zdarzyło się bardzo szybko.Myślę, że to dlatego nie.-Zawahała się, szukając właściwego słowa.- Nie co? - Nie rozeszło się równomiernie.W moim śmiechu zadzwięczało niedowierzanie i lekki ból.Susan Book czekała na końcu tunelu.Patrzyła na nas, nie wyczekująco, lecz zniepokojem i napięciem.Najwyrazniej bez nas nie zamierzała postąpić nawet krokudalej.Ruszyliśmy zatem, by do niej dołączyć.W nawie cienie były głębsze, bo tylko okna na samym końcu wychwytywałyjeszcze odrobinę światła.Reszta potężnego pomieszczenia była niczym bezwymiarowaczarna otchłań.Kamienne płyty pod naszymi stopami rozpływały się w mrokizaledwie trzy, cztery metry od nas, jakbyśmy stali na kamiennym występie nakrawędzi przepaści.Teraz, gdy żadne z nas się nie ruszało, usłyszałem nagle dzwięk.Był bardzoniski i bardzo różnił się od fal dzwięcznych ech, wzbudzonych przez nasze kroki.Wznosił się i opadał, wznosił i opadał po kilkunastu sekundach, gasnąc tak wolno, żezastanawiałem się, czy przypadkiem go sobie nie wyobraziłem.Nim zdołałem rozstrzygnąć tę kwestię, Juliet znów się poruszyła.Przecięłanawę, zagłębiając się w gęstym mroku, i powróciła parę chwil pózniej ze świecą wdłoni.Nie miałem bladego pojęcia, jak zdołała ją zobaczyć w tej ciemności.Zwieca była prosta i biała, wysoka na jakieś dwadzieścia centymetrów i lekkozwężająca się przy knocie.Susan spojrzała na nią z poważną, nieszczęśliwą miną.Juliet wyjęła z kieszeni zapalniczkę i przyłożyła do knota.- To świeca wotywna - zaprotestowała nieśmiało Susan.- Zapala się je podczasodmawiania modlitwy.- No to zmów jakąś - podsunęła Juliet.Przytknęła knot do płomienia zapalniczki i po chwili zajarzył się ogniem.Sądziłem, że poprowadzi nas nawą do ołtarza, ale ona jedynie czekała,osłaniając dłonią płomyk, by nie zdmuchnął go przeciąg z zostawionych za namiotwartych drzwi.Powietrze jednak było nieruchome jak w zamkniętej trumnie.Płomyk wznosił się prosto, nie migocząc, z jego szczytu wzlatywała smużka dymu.A potem zachwiał się i o mało nie zgasł.Skurczył się, o ile płomień może sięskurczyć, i jakby zapadł w sobie.Zupełnie jakby ciemność i chłód żywiły się nim,wysysając maleńki punkcik ciepła i światła i przy okazji go zabijając.W miarę, jakpłomyk poddawał się i ustępował, cienie powracały, głębsze i jeszcze mniej przejrzysteniż wcześniej, a zimno wydawało się nieco bardziej przenikliwe.W martwej ciszy znów usłyszałem ów dzwięk, podwójny gardłowy pomruk na samej granicysłyszalności.- Spodziewałaś się tego? - spytałem Juliet, nie spuszczając wzroku z płomieniaświecy.- To było pierwsze, czego spróbowałam.A to drugie.Wskazała ścianę po mojej prawej.Zerknąwszy w tę stronę, ujrzałem rządsześciu plam, które po kolejnym kroku okazały czarnymi plastikowymi doniczkami.W każdej doniczce tkwiło coś martwego.Pozbawione liści łodygi, opadające,poczerniałe od mrozu kwiaty, wysuszone bulwy.- Do tego wystarczy samo zimno - zauważyłem.- Nie potrzeba żadnych mocynadprzyrodzonych.- Zgadza się - przytaknęła Juliet.- Ale nie w ciągu pięciu minut.Przyjrzyj sięswojej dłoni.Skórze na przegubie.Zrobiłem to.Zaczynała już się marszczyć i wysychać.Kiedy przesunąłem poniej palcem, poczułem tępy ból.- Im dłużej tu jesteś, tym jest gorzej.Przypuszczam, że gdybyś został dośćdługo.- Juliet przebiegła wzrokiem po doniczkach z zamrożoną, zasuszoną,szarozieloną zawartością.Nie musiała kończyć zdania.I znów w ciszy po jej słowach usłyszałem wzbierający w powietrzu albokamieniu, czy może samej ciemności, basowy pomruk który wzniósł się i opadł,wzniósł i opadł, po czym rozpłyną w ciszy.- Co to jest, do diabła? - spytałem.- Ten dzwięk?Juliet spojrzała na mnie ze zdumieniem.- Chcesz powiedzieć, że go nie poznałeś?- Jak dotąd nie.- W końcu to do ciebie dotrze.- Tak, na pewno - odparłem z lekkim rozdrażnieniem.- pewnie wcześniejzaczną ze mnie spadać liście.Zdmuchnąłem płomyk tuż przed tym, nim sam zgasł, i poszedłem do wyjścia.***- Zdarzyło się to podczas nieszporów - oznajmiła Susan Book.- Dwa dni temu. Zwięty Michał nie miał własnego proboszcza i w tygodniu nie odprawiano wnim mszy.Otwierano go tylko w soboty i niedziele, kiedy z Hammersmith przyjeżdżałkanonik Ben Coombes, by odprawić nabożeństwo dla kongregacji dwa razy mniejszejniż zaledwie dziesięć lat temu.Przez resztę czasu kościołem opiekowali się Susan ikościelny, niejaki Patricks, który głównie zajmował się grobami, lecz od czasu doczasu dawał się przekonać, by zmyć ze ścian graffiti.Nieszpory były jej ulubionym nabożeństwem.Lubiła hymny, nieodmnienniezaczynające się od  Prowadz nas, Ojcze Niebieski, prowadz nas i kantyczki takpiękne, że czasem płakała z zachwytu; lubiła też zapalanie świec - zwłaszcza o tejporze roku, kiedy przejmowały rolę słońca zachodzącego za horyzontem.Zupełnie jak światło ducha, przejmujące pałeczkę od zawodnego, znękanegociała.Znów siedzieliśmy pośród grobów, grzejąc się w ostatnich czerwonychpromieniach słońca, po ziąbie panującym w kościele.Rozsiadłem się na MichaeluMacleanie, umiłowanym mężu i ojcu.Juliet przysiadła elegancko na nagrobku ElaineFarrah-Beaumont, odebranej nam zbyt wcześnie, a Susan siedziała na trawie międzynami, nie chcąc zakłócać spoczynku drogich zmarłych.W tych okolicznościach nieuznałem tego za pusty gest.Nie wziąłem też do siebie faktu, że ani na moment nieodrywała wzroku od twarzy Juliet.- W kościele było około osiemdziesięciu ludzi - podjęła [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lo2chrzanow.htw.pl