[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Bolko tupał i stukał dłońmipo kolanach, krzyknął: Dość, bo ostami dech puści , w tejże chwili obrócił rozśmieszoną gębę doKłąba:- Mołwisz, Piekuta dał sto kunich skór, po pięćdziesiąt bobrowych i wydrzych? Powiesz,dobrze Piekuta zrobił.Powiesz jeszcze Piekucie, niechże trzy worki z solą pośle dla Dzierżka, ajeden dla Radbora do Gdańska.A Zefrida najdziesz bez chyby w Gniezdnie - i kiwnąwszy dłoniąna wyższego Mazura przez śmiech krzyknął:- Pójdz no tu, mieszka.Czy to się tak samo układa, czy to życie wiedzie człeka za rękę, dość, że Zefrid odjechał doUngera do Poznania.Kłąb przybył do Gniezdna w południe; był mglisty, jesienny dzień, błotociapkało pod kopytami konia.To tak się samo, widać, układa, bo Wartko był u Bolka, nikt Kłąbowinie powiedział o Zefridowym wyjezdzie.Zajechał do księdzowej gospody, konia postawił, zjadł,obtarł błoto ze skórzni i nogawic, zapytał, gdzie stan Zefrida.Woj o czerwonej, szerokiej gębiepokazał palcem drzwi, Kłąb ruszył swym nowym, mocnym, komornikowym krokiem.Szarpnął zadrzwi, otworzył, zobaczył klęczącą, odwróconą odeń białkę, jak układała coś w otwartej skrzyni.Wizbie był półmrok, nie poznał jej.Spytał pewnym swym głosem z owym nowym, metalicznympodzwiękiem:- Zefrid doma?Na ten głos białka z nagła przywarła do skrzyni, jakby się przypłaszczyła, znieruchomiała.Kłąb powtórzył, a metaliczne skry głośniej zadzwięczały mu w tonie:- Zefrid doma?Podniosła się teraz z wolna i odwróciła.Szybko obrzuciła wzrokiem smukłą, wysokąpostać, ciasno opiętą w skórzany kubrak i opasaną.Powiedziała niskim, matowym głosem, którylekko drżał:- Zefrid? Nie ma ji.Pojechał do Ungera - i nagły okrzyk, który się wyrwał z jej ust, byłniespodziewany nie tylko dla niego, ale i dla niej:- Kłąb!Teraz on znieruchomiał.Tchu mu zabrakło.Mełł coś w wargach.Spadła zeń ona pewność,jakiej nabył w ciągu ostatnich dwu lat.Nie drgnął, gdy podeszła doń szybko, dawnym swymkrokiem, porywczym ruchem oparła mu obie dłonie na ramionach i powtórzyła:- Tyżeś to? Kłąb.Nie drgnął.Wtedy puściła go.Cofnęła się.Znów stali w milczeniu.Ogarnęła ich narazniechęć do siebie, słowa uciekły z warg.Patrzyli na się milcząc, wolej by się nie spotkali.Pierwszaozwala się Latorosłka:- Siądz.Wypij piwa.Odparł szorstko:- Wypiję.Gdy przepijała doń, podniósł na nią ponure oczy, spytał:- Tyś przemawiała za mną? Odszepnęła:- Ja.Skrzywił się:- Wolej byś ostawiła mię u Pazura - tak czuł; ale jeszcze w chwili, gdy otwierał drzwiZefridowego stanu, nie czuł tego.Jakby wszystkie sprawy świata nabrały od tego momentu innegosmaku, poczuł tęsknotę za puszczą orczycką, za stryjem, za gonieniem zwierza; poczuł nagły uroktych chwil, gdy ciągał wołami ubitego zwierza do grodu; gdy chadzał tamok ośnieżonym borem.Lelum! wyrwała go z onego życia.Patrzył na Latorosłkę spode łba, wrogo.Milczeli.Ona spytała:- Jakże ci nynie?- Nic.Tak siak.Znów milczeli.Spotykali się oczyma, uciekali.Latorosłka - nie! już nie Latorosłka:Adelajda, Adelajda! - miała twarz czerwoną.Kłąb był biały, bardziej szary niż biały.Pił piwo.Milczał.W końcu wstał, dychał gęsto.- Mołwisz, do Poznania pojechał?- Do Poznania.- Do Ungera?- Do Ungera.- Prędko wróci?- Nie mówił.- Nie ma co czekać w Gniezdnie.Rankiem pojadę.Powiedziała bez żadnej myśli:- Jedz.Zawrócił ostro, bez słowa.Trząsł drzwiami.Długą chwilę stała nieruchomo, pustymwzrokiem patrzyła na drzwi; nie na drzwi: poprzez deski patrzyła na świat, na życie.Nagle jakbycoś przypomniała, chwiejnym krokiem podeszła do skrzyni, leżały tam rozrzucone płótna, jęła jeskładać, ale ręce jej latały.Oparła czoło o ostrą krawędz skrzyni, nie wydała głosu, ale narozrzucone płótna zaczęły się sypać gęste, gęste Izy.Czy to życie bierze człeka za rękę, czyli ma on swą cząstkę w dobrem i złem ? Kłąb ponocy, którą przewiercił się na słomie, nie pojechał do Poznania - będzie czekał na Zefrida wGniezdnie.Wiedział, że nic nie wysiedzi w grodzie gniezdnieńskim, sapał w złości, sam do siebiegadał:- Da ci Piekuta za ono siedzenie - i siedział.Nie było Warcislawa, ten by mu kazał jechać -tak się to już układało.Pił ze stróża grodową Dzierbołkowe piwo.Tłukł się po wałach, patrzył przez szczerbypalisady na czarne jeziora, na pstro rozrzucone podgrodzie.Nocne przymrozki pokryły zrudniałedyrwany szarym, skrzącym nalotem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]