[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- No, dobrze - przerwał mu niecierpliwy Enrico Furia - ale czy sądzisz, że oni pozwoląnam w nieskończoność rekwirować swój dobytek? - Svehson odparł z naciskiem, że pozwolą.Niech towarzysze dadzą mu się wygadać, to sami zrozumieją, jak sprawy stoją.Otóż wkolonii jest ze dwieście kalek, niezdolnych do żadnej pracy i pozostali muszą harować na tych pasożytów.Muszą, bo rządy spoczywają na razie w żelaznych rękach misjonarza.I cipozostali przyjmą rozbitków z otwartymi ramionami, jeśli im pomogą zrzucić jarzmo tyranaw sutannie, wygnać tamtych dwustu połamańców , jeśli im wreszcie pozwolą trochępoleniuchować, co jest szczytem marzeń szanującego się tubylca, a czego srogi misjonarz niechce zrozumieć.Wszystko to wypenetrował dokładnie CheuMinCzang, który znalazł wkolonii kilkunastu rodaków.- Bo jest tam cała wieża Babel - ciągnął dalej Svehson; Kanakowie, Dajakowie,Papuasi, Chińczycy, Syngalezi, Malaje, Jawanie, i tylko ci ostatni są jedna graba zmisjonarzem.Inni go nie cierpią za to, że tak nimi orze od świtu do zmroku.Trzeba by tylkozrobić.- Rozumiem - krzyknął Furia - zamach stanu!.- Tak jakoś to Baranow nazywał - przyznał poseł, wyjął flegmatycznie fajkę z kieszeniłachmanu, który niegdyś nosił miano spodni, wydobył z kolei garść okruchów złotych liści i znabożeństwem gotował się do celebrowania błogiej hekatomby.- Tytoń?! - wrzasnął Smith.- Tytoń? - Saprisa wyrwał szczęśliwcowi szczyptę ponętnie wyglądających okruchówi podniósł drżącą ze wzruszenia garść ku nozdrzom.- Jak Boga kocham, to tytoń!.- Nie boicie się trądu? - spytał Svehson szyderczo, obserwując z zadowoleniemuszczęśliwione fizjognomie kompanów.Tak, obawa przed trądem była jedynym skrupułem dla tych awanturników, którychperspektywa zatargu z bohaterskim misjonarzem nie mniej ucieszyła, niż owe kulinarneprzysmaki.Lecz Svehson potrafił rozproszyć te obawy, powołując się na opinię Chińczyka,który w swojej ojczyznie niejednokrotnie zetknął się z trędowatymi.Wystarczy, że przepędząz wioski wszystkich zaawansowanych w strasznej chorobie, że spalą ich chaty, że dla siebiekażą sobie wybudować nowe domostwa, że będą unikać bezpośredniego zetknięcia się zchorymi, a mogą spędzić w kolonii długie lata bez obawy zarażenia się.- A dziewczynki jakie możliwe są? - spytał Mazzali.- Fiu, jeszcze jakie! Zwłaszcza Malajki.- O, nic z tego! - zaprotestował cieśla Smith.- To najpewniejszy sposób, by złapaćtrąd.słyszałem.Svehson wyjaśnił, że nie wszyscy w kolonii są chorzy, boć faktem jest, że trędowacirodzice miewają całkiem zdrowe dzieci, które dopiero z czasem zarażają się, jeśli ich w poręnie odłączą.I w tej kolonii, wśród młodzieży jest wielu zdrowych osobników, toteż towarzyszMazzali może wesoło patrzyć w przyszłość; niczego mu tam nie zabraknie.Svehson wywiązał się z swej misji zadowalająco, a reszty dokazało białe, delikatnemięso kur, przede wszystkim zaś tytoń, i nawet ostrożny cieśla Smith nie oponował, skoro, nawniosek Kita, postanowiono jeszcze tego dnia wyruszyć w drogę.- A ja? Nie zostawicie mnietu przecież - zawołał Jasper Lampel, czołgając się do ogniska.Każde poruszenie sprawiałomu nieznośny ból, lecz nie dawał tego poznać po sobie, nie jęczał, choć cierpiał piekielnie,bowiem znał dobrze swoich ludzi i wiedział, iż wszystkiego raczej może od nich oczekiwać,niż współczucia i litości.Toteż nadrabiał miną, wmawiał w otoczenie, że czuje się z dnia nadzień lepiej, że jego bezsilność jest tylko chwilowa, i po staremu grzmiał na kompanów, jakza czasów, kiedy był rzeczywistym hersztem.- No, ruszcie się, lenie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]