[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Z gorącą strawą nierychło się spotkamy. Panie Miłościwy zamruczał Topor dopóki mrok jeszcze, do Balicbezpiecznie dostać się możecie.Sam poprowadzę Was.Spoczniecie u mnie, niktWas szukać tam nie będzie i nie zdradzi. Bóg płać! odparł Aoktek zimno. Spocząłem już, to dosyć, na dłuższeodpoczywanie czasu nie mam.Jechać trzeba.Spojrzał na swoich. Konie niegłodne?Jeden z ludzi skinął głową.U ognia grzało się coś w garnuszku.Zbita i Zbyszekpośpieszali.Mały pan opończą potrząsał, poprawiał ją, ociągał, na Toporazasmuconego już ani patrząc.Ten stał upokorzony odprawą, ale mówić już nie miałco, wyczerpał wszystko.Książę, jakby na przekorę, jeszcze mu rzucił: Przy zdarzonej zręczności, Mieczyku, dajcie Boskowiczowi dobrą radę;powiedzcie mu, by darmo ludzi nie męczył, posyłając w pogoń za mną.%7ływ się jaschwycić nie dam.Raz mnie zdradziecko niepoczciwe Czechy porwały i dosromotnego oprzysiężenia się i podpisania zmusiły, drugi raz niedoczekanie!Jeszcze dotąd tego kawałka skóry, przy którym pieczęć moja zawisła, strawić niemogę.Krwią bym ja zmazał to kanclerskie pisanie, w którym się im do Pragistawić obiecałem! A! Szedłbym ja, szedł do tej Pragi westchnął ale inaczej!W kubku przyniesiono mu napój ciepły, a tuż i dworzanin przystąpił z hełmem irękawicami, przypominając podróż pilną.Aoktek pił, wdziewał, a oczyma Zbyszka szukał. Stary odezwał się chciałeś mi syna dać? Niech na koń siada ze mną, niezatracę ci go. On i koń gotowy odparł do kolan się chyląc Zbyszek bierzcie go,Miłościwy Panie, bierzcie.W ręku siłę ma, ale i język w gębie nie darmo.Usłyszawszy to, książę z ukosa spojrzał na Topora. No, mam choć jednego już wojaka zaśmiał się dobre i to na dzisiejszeczasy.Bóg łaskaw.Starego uderzył po głowie. Jakem żyw, syn twój nie zmarnieje dodał.Ruszył się i szedł już ku drzwiom.Tymczasem Marcik pośpiesznie się z matkążegnał, ojcu błogosławiącemu do kolan kłaniał, rad bardzo, że służbę sobie znalazłtaką niebezpieczną, a szaloną, która mu najlepiej do serca przypadała.Szeptał, mucoś na ucho ojciec, wszyscy odprowadzali do progu.Topor szedł za nim, do księciasię zbliżyć nie śmiejąc.Na dworze ledwie szarzeć zaczynało i maleńki wiaterek zrywał się, jak to bywa nadrankiem, poruszając górne drzew gałęzie.Maleńka kupka ludzi, otaczająca Aoktka, razem z nim, pod przewodem Marcika,najlepiej znającego okolicę, puściła się ścieżyną w lasy i wprędce z oczów znikłapatrzącym od progu dworu.Przez drzwi otwarte, które Zbyszek zamknąć zapomniał, chłodem wiało w izbępustą i ogniem miotało.Topor, zwróciwszy się od progu, padł na ławę zadumany.Zbyszek, który tu na łasce jego siedział, teraz dopiero ochłonąwszy i rozmyśliwszysię, pomyślał, że należało go przyjąć i ugościć, aby z gniewem nie odjechał.Miarkował, że i wyprawę Marcika za złe wziąć może, jakby daną sobie naukę.Zachodził doń z boku ostrożnie, czekając, aby nań spojrzał lub sam przemówił;lecz Mieczyk długo siedział jak wryty, na ogień tylko patrząc.Z twarzynamarszczonej widać było gorycz, co serce zalała.Dopiero dzień jaśniejszy, któryprzez błony rybie w oknie przeglądać zaczął, zbudził starego pana z tej zadumygłębokiej.Popatrzał na Zbyszka, wskazał na drzwi. Pilno ci było rzekł syna dać na stracenie.Ciążył ci w domu? Coś touczynił?Zbyszek ręce rozpostarł, spojrzał ku niebu, westchnął: Panie mój zamruczał trudno! Za serce nas wziął.Chodziłem z nimdawniej.Syn i tak tu próżnował.Gorzej mu nie będzie z nim, jak bywało wKrakowie, skąd często pokrwawiony przez Czechów powracał. Niepoprawny, uparty, nieszczęśliwy człek dodał Topor gniewnie. Niedosyć mu było lat kilkadziesiąt męczyć się, wojować darmo, nas targać, krajniszczyć, jeszcze na zgubę leci. Hej, hej! Nie ze Szlązakami to pod Wrocławiemsię parać ani z drugimi małymi książęty!Zbyszek milczał. Pożegnaj się z Marcikiem dorzucił Topor. Oczy go twe nie zobaczą.On,on ani siebie, ani ludzi swych nie pożałuje& Poprowadzi kędyś, wpadną wpaszczę&Słowa te trafiły do przekonania matki, która płakać zabrała się po synu. Prawdę mówicie, Miłościwy Panie odezwała się z kąta. Stary mój zawszeza tym panem szalał.Gdyby zdużał, poszedłby sam; nie mógł, to choć syna oddał.Iposłał go, ot tak, na stracone imię.Obwiniony Zbysz cofnął się do kąta, nie śmiejąc odpowiadać żonie, którą Toporpopierał.Siedział jeszcze Mieczyk na ławie, dzień się robił coraz jaśniejszy.Marucha wmilczeniu garnki do ognia przystawiała, gdy znowu zawieruszyło się przed chatą.Zkrzykiem i wołaniem wpadli na podwórko Czechy, w znaczniejszej liczbie niżpierwsi, pomęczeni, zziajani.Topor podniósł się z ławy.U drzwi stawiono straż,budynki obiegali dokoła.Ogromny drab wpadł z mieczem dobytym do izby, za nim tuż dwu zbrojnych, dalejkupa ich cała.Spodziewali się tu kogoś pochwycić na pewno; ten, co prowadził,przyskoczył zuchwale do Topora, choć z ubioru widział, iż ze znacznym człekiemmiał do czynienia.Mieczyk do korda się miał, oczyma ich mierząc.Drudzy,obalając wszystko i wywracając, do komory pędzili, drzwi wywaliwszy, w beczki inasypki tłukli.Mieczyka otoczyła starszyzna
[ Pobierz całość w formacie PDF ]