[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Obok leżały jeszcze dwa inne pledy,przygotowane z myślą o nocnym chłodzie, ale ogarnięty czarną rozpaczą, ledwiedostrzegałem te wygody.Przez dłuższą chwilę leżałem bez ruchu i przyglądałem sięobrazom, które tworzył mój zdradziecki umysł.Widziałem w nich tylko Manuelę.Manuelę przywiązaną do krzesła.Manuelę patrzącą na płonące okręty.Manuelębijącą mnie po twarzy, uśmiechającą się tajemniczo, kłaniającą się kapitanowi iwreszcie całującą moje usta.Nagle obrazy zafalowały i rozmyły się.Pojawiła sięszyderczo uśmiechnięta gęba de Lanvierre'a, skupione, niemalże obce obliczeEdwarda i ponura twarz Vincenta.Na nowo usłyszałem ich słowa:  Pułapka!Prowokacja! Szpieg!.Zacisnąłem mocno powieki, próbując odpędzić złowrogie,znienawidzone nagle twarze, ale na próżno.Czułem, jak w duszy narasta mi ból,gorzki i ohydny.Ból typowy dla kogoś wielokrotnie oszukanego.Dlaczego mój pech musiał objawić się w chwili, gdy na horyzonciezamajaczyło szczęście? Dlaczego odebrano mi je teraz, gdy zaczynałem zapominać oVictorii i budować dla siebie nowy cel?Nie wiem, jak długo ciskałem się na łożu, targany sprzecznymi myślami, leczw końcu wyczerpanie wzięło górę i ogarnął mnie ciężki, ciemny sen.Widziałem wnim diabła morskiego, który szedł uliczką między namiotami.Szeroki kapelusz zestrusim piórem ocieniał jego twarz, ale skądś miałem pewność, że na obliczu zastygłmu szeroki uśmiech.Nie bałem się jednak jego wesołości, nie bałem się nawet mimotego, że we śnie skręcił ku mojemu namiotowi.Wtedy dostrzegłem w blaskuksiężyca, że u jego pasa podskakuje w rytm kroków tajemnicza szpada, którązabrałem de Lanvierre'owi.Którą zostawiłem na  Magdalenie.Poderwałem się całkiem rozbudzony.Nocny wiatr lekko poruszał płachtąnamiotu.W świetle księżyca dostrzegłem sylwetkę Jean-Claude'a, który nie zmienił postawy od chwili, gdy wszedłem do środka.W ciemności zgodnym chóremćwierkały cykady, od czasu do czasu rozlegał się wrzask nocnego ptaka lub okrzykwartownika.Obozowisko spało.Zamrugałem i z ulgą uświadomiłem sobie, że sen przepędził chaos, któryszalał w mojej głowie przed zaśnięciem.Słowa Vincenta i Edwarda, które jeszczeniedawno burzyły resztki mego spokoju, teraz wydały mi się niedorzeczne.Szpieg deLanvierre'a?  zapytałem się z niedowierzaniem.Cóż oni mogą wiedzieć o Manueli?Jak śmieli oskarżać ją o spiskowanie przeciwko okrętowi?Z każdym haustem zimnego powietrza nocy podejrzenia moich przyjaciółwydawały mi się bardziej absurdalne.Fowler jest wściekły, bo musiał oddać babie kajutę, pomyślałem.A Love, samstęskniony za czystą szekspirowską miłością, z zasady oponuje przeciwko moimgrzesznym miłostkom.Mój Boże, dlaczego ja ich nie opieprzyłem? Dlaczego nieuświadomiłem im, że przemawia przez nich nieżyczliwość i.no i zazdrość, rzeczjasna? Biedna Manuela.Manuela.I naraz wiedziałem, co powinienem uczynić.Bezszelestnie zsunąłem się zposłania i przykucnąłem, rozglądając się po namiocie.Cień ogromnego wartownikapadał na cienkie płótno.Teraz, gdy na nowo przejrzałem na oczy, nie miałemzamiaru dalej tkwić w namiocie.Problem w tym, że Jeana Claude'a nie zdołałbymogłuszyć pięścią.A przynajmniej nie swoją.Rozejrzałem się bezradnie.Love najwidoczniej przewidział, iż mogę niezdzierżyć długo aresztu, i usunął z namiotu wszystko, co mogło pomócwyeliminować wartownika.Jedyną ciężką rzeczą, którą znalazłem, była klamra odpasa.No i szpada.Osłupiałem.Zacisnąłem z całej siły powieki, uszczypnąłem się w policzek iodmówiłem w pamięci modlitwę, myląc się jedynie dwa razy.Otwarłem oczy, aleoręż wciąż tu był.Wbita niemalże prostopadle szpada kołysała się lekko podciężarem kosza, a w blasku księżyca lśniła głowa Turczyna na rękojeści.Na bardzo ciężkiej rękojeści.Jakże idealnie pasującej do potylicy Jeana Claude'a.Walnąłem go krótko, ale bez litości.Natychmiast pochwyciłem padające ciałożołnierza prawie doskonałego i z niemałym trudem wciągnąłem je do namiotu.Następnie rozejrzałem się z mocno bijącym sercem.W obozowisku panowałyciemności, rozpraszane jedynie księżycową poświatą, tylko przy bramie szańca stałokilka przyciemnionych latarni.Kadłub  Magdaleny był ledwie cieniem na tle fal,zapewne Fowler i Sanchez woleli go zaciemnić, aniżeli kontynuować nocą pracę.Każdy mijający zatokę okręt z pewnością dostrzegłby liczne światła.Przez rozgwieżdżone niebo przemknęła spadająca gwiazda.W blasku księżycadostrzegłem na wałach sylwetki wartujących marynarzy i żołnierzy Love'a.Szczęściem ich uwaga zwrócona była na zewnątrz szańców i mogłem liczyć na to, żenie zauważą przygarbionego cienia przemykającego między namiotami.Do cholery,pomyślałem ze wstydem.Muszę się skradać jak złodziej, a to przecież moipodwładni!Nie pora to jednak na rozmyślania o sprawiedliwości ludzkiej.Solennieobiecałem sobie w duchu, że porachuję się z Vincentem i Edwardem za nadmiartroski, który przerodził się w areszt domowy, po czym ująłem mocno szpadę.Skierowałem się prosto ku namiotowi pachnącemu lawendą, w którym uwięzionozranione, osamotnione serce.Wartownik w purpurowym mundurze żołnierza piechoty morskiej wyrósł spodziemi jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.Na wymierzonym w moją pierśbagnecie zamigotało księżycowe srebro. Stój! Kto idzie?  wyszeptał konspiracyjnym tonem. Kapitan!  zahuczałem, prostując się dumnie. Hasło!  zażądał żołnierz. Eee. Magdalena ? Hokus-pokus? Abrakadabra? Nie! Hasło brzmi  Dulcynea !  pouczył mnie żołnierz. A odzew. Pewnie  Don Kichot ?  Starałem się, by zabrzmiało to jak serdecznydowcip [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lo2chrzanow.htw.pl