[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Justyna opuściła ramię ojca i wyjąwszy mu z rąk skrzypce, umieściła je w stojącym nastole podługowatym pudle.Czyniąc to, z cicha i trochę szorstko rzekła: Dlaczego, ojcze, pozwalasz zawsze temu panu żarty z siebie.Urwała i uczyniła ręką gest zniechęcenia. Po co ja to mówię! Tyle już razy prosiłam.przedstawiałam.Nic nie pomaga.i nic niepomoże!.Wzięła dzbanek stojący w kącie pokoju i zaczęła zeń wodę do miednicy nalewać.Stary wrozwartym szlafroku i zupełnym pod nim negliżu stał na środku pokoju, zakłopotany trochę i zjednostajnym wciąż, dobrodusznym uśmiechem na ustach. Widzisz, moja Justysiu  zaczął  żebyś ty wiedziała, jak to trudno.zresztą.cóż toszkodzi! O!  zawołała  właśnie pragnęłabym, aby ojciec uczuł.Umilkła znowu, zawiesiła ręcznik obok miednicy i na jednym ze stołów ustawiła małelusterko.Stary tymczasem drobnymi krokami zbliżył się do skrzypiec i już je z pudła wyjmowaćzaczął.Justyna delikatnie i powoli instrument znowu na uprzednim miejscu złożyła. Trzeba się ubierać, ojcze! zaraz zawołają nas do stołu. A! do stołu  powtórzył stary. Dobrze.dobrze.bo już i głodny jestem.A nie wiesz tamczasem, co na obiad będzie? Nie wiem  odpowiedziała i ułożyła obok lusterka wszystkie przybory do golenia się iczesania służące. Wszystko gotowe, ojcze.Stary nie ruszał się i z ukosa na skrzypce spoglądał. A może bym ja trochę jeszcze pograł?24  A obiad?  zapytała Justyna. A prawda.obiad! Pewno dziś co smacznego dadzą, bo goście są.Pytałem się nawetpanny Marty z samego rana, co tam na obiad będzie, ale czy ona kiedy po ludzku do kogoprzemówi! Burknęła.chrząknęła.czchnęła i na dół poleciała.a mnie już na dół nie chciałosię schodzić.wypiłem więc kawę z sucharkami, troszkę szynki zjadłem i grałem sobie.Szynkiw tym roku doskonale urządziła.i sucharki jej zawsze doskonałe.w ustach topnieją.caca!Powoli, leniwie usiadł przed lusterkiem i do robienia toalety swej przybierać się zaczął.Justyna prędko i zręcznie czyściła miotełką surdut ojca.Stary zachmurzył się. Otóż to  gderliwym tonem zaczął  jak tylko goście przyjadą albo co tam innego stanie się,Franek u mnie ani nosa nie pokaże.Jeden ten chłopiec do wszystkiego.i przy kredensie, i dostołu usługuje, i mnie, i panu Benedyktowi.Do czego to podobne, aby w takim domu.nie byłokomu wody podać i surduta oczyścić? Już oczyszczony!  odpowiedziała Justyna. Oczyszczony.oczyszczony. gderał stary. A któż go oczyścił? Ty sama! Czyż topięknie, aby panienka surduty czyściła?.do czego to podobne?Po ustach Justyny przemknął uśmiech.Stanęła na środku pokoju i zamyśliła się chwilę. Jak ja stąd wyjdę  rzekła  ojciec znowu grać zacznie. A może. odparł stary  to i cóż? Teraz nie można  odrzekła  bo jak na obiad zawołają, trzeba, aby ojciec był już ubrany.Lepiej może pudło na klucz zamknąć. No, no! nie zamykaj.nie zamykaj!.Nic już nie odpowiadając zakręciła mały klucz w zamku, schowała go do kieszeni i wyszła.Drugi pokój na górze, niezbyt mały i bardzo czysty, o dwu łóżkach i umeblowaniuskromnym, lecz dostatecznym, stanowił od lat kilku wspólne mieszkanie Marty i Justyny.W tympokoju Justyna stanęła przed otwartym oknem i rozplotłszy warkocze, powolnym ruchemrozczesywać zaczęła gęstwinę czarnych włosów, w które podczas rannej przechadzki wplątałysię zielone igły i młodziutkie gałązki sośniny.Na Niemnie ruch ustał zupełnie.Tratwy przepłynęły, rybackie czółna znikły, samotnośćzaległa płynące błękity wody, nad którymi czasem tylko w olśniewającej światłości słonecznejszybko i kręto przelatywały połyskliwe jak atłas rybitwy.Na cichą wodę wypłynęła łódz mała,od jednego brzegu do drugiego wioząca dwóch ludzi.Jeden z tych ludzi siedział na dnie łodzi itwarz nad wodą pochylał tak, jakby z zajęciem przypatrywał się podwodnej roślinności, która tui ówdzie wybijała się na powierzchnię kępami okrągłych liści i żółtych kwiatów wodnych lilii.Drugi, wysoki, w stojącej postawie rozgarniał wiosłem wodę zataczającą dokoła łodzi kolistebruzdy.Justyna spostrzegła, że ten przewoznik, wstrzymawszy nieco ruch wiosła, z podniesionątwarzą patrzał chwilę na dom, u którego szczytu stała ona w otwartym oknie.Potem, gdy jużłódz przybiła do brzegu, człowiek ów, wyskoczywszy na przeciwległe wybrzeże, stanął i znowuw tym samym kierunku spojrzał; ale wnet, na kształt górskiego jelenia, prędko i zręczniewbiegać zaczął na wysoką, piaszczystą ścianę.Od chwili do chwili zatrzymywał się i podaniemręki albo podłożeniem dłoni pod łokieć dopomagał towarzyszowi, który wstępował na góręznacznie powolniej, z trudnością, z przygarbionymi trochę plecami i pochylonym karkiem.Pierwszy z tych dwu ludzi ubrany był w kurtę z siermięgowego sukna zielonymi taśmamiprzyozdobioną, drugi miał na sobie długą kapotę, a na głowie pomimo gorąca wielką, baraniączapkę.Wkrótce obaj zniknęli za pierwszymi drzewami boru.Ale zaledwie zniknęli, z boruwybuchnęła i pod same zda się obłoki wzniosła się pieśń męskiego, silnego głosu:Wyszła dziewczyna, wyszła jedyna,Jak różowy kwiat,Oczy zapłakała, ręce załamała:25 Zmienił się jej świat.Czego ty płaczesz, czego narzekasz,Dziewczyno moja?.Głos śpiewającego oddalał się, oddalał się w głębokości boru i przycichał, natomiast z boruozwały się powitalne czy wzywające wołania: Hu! ho! hej! hop! hop!Ktoś basowym głosem przeciągle wołał: Jan-ku! Jan-ku! bywaj! a by-waj!Jakaś kobieta cienkim i ostrym głosem u samego brzegu lasu na skoczną nutę zaśpiewała:Kiedy cię śpiewam, luby walczyku,Myślę o moim miłym chłopczyku.I urwała, a cisza wraz ze światłością słoneczną stanęły znowu, nie zmącone, od samego niebado ziemi.26 IIIBenedykt Korczyński należał do niewielkiej w jego pokoleniu liczby ludzi, którzy odbyliwyższe naukowe studia.Zawdzięczał to czasom, w których upłynęła młodość jego ojca, tymczasom, które światła swe i wzloty otrzymywały od wielkiego i szeroko promieniejącegoogniska.Ogniskiem tym, w samym sercu prowincji roznieconym, była akademia wileńska*, aStanisław Korczyński, syn napoleońskiego legionisty*, był przez czas jakiś jej wychowańcem.To zapewne, a może także rodowe skłonności, które nie zawsze, ale często jak krynica w łonoziemi w grunt wielu pokoleń wnikają, uchroniły go od zarazków unoszących się zwykle nadstojącymi wodami.Na gruncie pańszczyznianym wytwarzającym gotowe dostatki, pod skalistymsklepieniem rozpęd wzroków i ruchy ramion tamującym, społeczeństwo było wodą stojącą,pełną zarazków ogłupienia, zezmysłowienia się, lenistwa i apatii [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lo2chrzanow.htw.pl