[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W alejach i w parku było pusto, toteż niktnie spostrzegł przybycia doktora oóianego w gliniany kostium.W dużym przedsionku zakładowym %7łyóiak wynalazł człowieka mianującego sięportierem, który z rozóiawioną gębą i niedowierzaniem odprowaóił przybysza dopokojów  młodego doktora.Judym jął co tchu zrzucać z siebie mokre obuwie i ubra-nie, myć się i przebierać w suchy, czarny kostium.Wkrótce był gotów.Za chwilę miałwyjść, chciał bowiem przedstawić się swoim nowym zwierzchnikom.Czekał tylko napaltot, który portier zabrał do czyszczenia.Skorzystał z tej chwili, żeby przypatrzećsię mieszkaniu.Składało się z dwu pokojów, a raczej z dwu salonów.Za oknami,przy których stał, o jakie pół łokcia wyniesionymi nad poziom, ciągnęła się na prostnich wąska aleja młodych drzew, przeważnie grabowych.Jedne z nich były już tęgimipniami, kiedy inne trwały jeszcze w okresie pacholęctwa.Gałęzie ostatnich były po-obcinane i wyglądały jak urwisy w szkole, ze łbami ostrzyżonymi przy samej skórze.y v u (z niem.: u )  dom zdrojowy.Luóie bezdomni om ie z 59 Równolegle z tą aleją ciągnął się duży, kilkułokciowy, stary i gruby mur, nakry-ty mocnym daszkiem z cegieł.Oblekła go już pleśń, zielona wilgoć powyżerała odziemi.Teraz z wiosną i na nim puszczał się młody, aksamitny porost.Mięóy sze-regami drzew szła w odległą dal parku wąska, wygracowana dróżka.Zrodkiem byłajuż sucha, ale w zagłębieniach jej grzbiet ograniczających nęciły oko ciemnosiwe pasyDrzewo, Roślinywilgoci.Młode listki grabowe, które dopiero co na świat się uroóiły, zmarszczonei tak delikatne, jakby się kurczyły nawet od pocałunków promieni słonecznych i odwestchnień pachnącego wiatru, zdawały się badać za pomocą delikatnych cieniówswoich żółty piasek, ciemną, pulchną ziemię i mdłe trawki wyb3ające się z gruntu.Były tak cudne i tak wesołe jak oczy óiecięce.Gruby mur, za którym już się kryłosłońce, rzucał na alejkę i jej śliczne tajemnice cień czarny niby drzwi więzienia.Tylkow samym końcu parku, góie się mur zwracał pod kątem prostym i przecinał odległywylot alei, jeszcze chropawa powierzchnia miała na sobie świetlistą suknię.Zdawa-ło się, że ciężka ściana ma w tamtym miejscu jakby swoje oblicze pełne zadumy, żew głąb rozkwitającego parku spogląda niewióialnymi oczami i że powszechny, rado-Drzewo, Roślinysny uśmiech stamtąd wypływa.Bliżej okien, za murem, rosły dwie kolosalne topole.Pnie ich sękate wyóierały się z głębi wiotkiej tkaniny młodocianego zadrzewieniajak torsy okute w kolczugę kryjącą mięśnie tak silne i nie dające się przebić, jak ona.Skądś z wysoka, nie wiadomo z którego drzewa, leciały na ścieżkę złotoróżowe łuskipęków&Judym stał przy otwartym oknie.Czuł w sobie zjednoczenie z tym, na co spo- Kondycja luóka,glądał.Przez jego ciało zdawała się płynąć siła natury stwarzająca rozrost drzew i wy- Natura, Pozycjaspołeczna, Pracakwitanie liści.Judym uczuł w sobie tę siłę i uczuł właóę spożytkowania jej w wielkiejpracy.Naóieja trudów, które przewidywał w tym miejscu, poiła go rozkoszą.Patrzałw przestrzeń i uderzał ją silnymi oczyma.Nareszcie, nareszcie! Oto miejsce, góie mu bęóie wolno włożyć jarzmo i drzećstarą glebę głęboko sięgającym pługiem.Bęóie tu siał, bęóie pracował za tłum luói,bęóie oddawał światu wszystko, co wziął od niego.Nie pożałuje ramion, nie bęóieskąpił potu! Niechże wieóą, jak się wywóięcza ten z motłochu, kogo przyjmą doswej kultury, komu uóielą cząsteczki swych praw do czynu.W owej chwili siły jego duszy spoczęły na czymś nieuchwytnym, jakby na dzwię-ku płynącym w przestrzeni, jakby na szeleście grabowych liści, który pośród drzewzamierał.Było to krótkie, radosne błogosławienie tajemnych potęg świata za owo święteprawo człowieka do pracy i za siły, za mocne barki, które do niej służą.Zakład kuracyjny Cisy leży w dolinie mięóy dwoma łańcuchami wzgórz porosłychpięknym lasem.Zrodkiem doliny przepływa strumień tworzący w samym parku dwastawy, z których drugi jest motorem maszyn zakładowych.Dokoła stawów ściele sięolbrzymi park łączący się z lasami na wzgórzach sąsiednich.Zakłady kąpielowe (tj.ła-zienki, hydropatia, natryski etc.) mieszczą się w gmachu zwanym, Bóg raczy wieóiećdlaczego,  Wincentym , a stoją nad drugim stawem.Z tej samej strony na wzgórzuświeci się wspaniały kursal, otoczony gajem roślin, klombów kwiatowych, gazonów,trawników, alejek zacisznych i szpalerów.W obrębie parku tuóież poza nim, przydrogach dążących w różne strony, a nawet wprost wśród lasu stoją wille.Jedne z nichskupiły się w szereg jak chaty we wsi, inne szukają samotności i odgraóają się odświata gąszczami ogrodów.Luóie bezdomni om ie z 60 Z drugiej strony stawu, w połowie wyniosłości królującej nad okolicą, wznosi siępałac i liczne murowane zabudowania dominium Cisy.Jeszcze wyżej za pałacem, naszczycie góry widać kościół z dwiema strzelistymi wieżami, które ukazują się oczom,wszęóie, góiekolwiek by się w okolicy było.Nazajutrz po przyjezóie dr Judym składał wizyty, zwieóał miejscowość, uczył siętajemnic zakładu  i był oszołomiony.Miał tutaj nie tylko poznać wszystko z do-kładnością przed zaczęciem zbliżającego się sezonu, ale nadto brać uóiał w rząóie&iś tedy obznajmił się ze składem chemicznym zródeł, jutro studiował maszynywprowaóające wodę do wanien, badał system ksiąg kancelaryjnych, orientował sięw procedurze gospodarczej, w prowaóeniu hotelu itd.To tu, to ówóie ukazywałysię przed nim całe perspektywy rzeczy, których wcale nie znał, i nikły, przywaloneinnym szeregiem zjawisk.Nade wszystko interesował go szkielet przedsiębiorstwa,jego budowa materialna.Zakład leczniczy Cisy był instytucją akcyjną o kapitale sta-łym wysokości blisko trzechkroć stu tysięcy rubli.Spólników było dwuóiestu kilku.Ci wybierali spośród siebie radę zarząóającą, złożoną z prezesa i dwu wiceprezesów,komisję kontrolującą, również z trzech członków, tuóież dyrektora, administratorai kasjera.Obowiązki prezesa rady zarząóającej pełnił wybitny adwokat stale mieszka-jący w Moskwie.Jednym z wiceprezesów był ono i u y w wspólnik Leszczykowskizamieszkały aż w Konstantynopolu, a drugim bogaty przemysłowiec warszawski panStark.Dyrektorem był dr Węglichowski, administratorem Jan Bogusław Krzywo-sąd Chobrzański, wreszcie kasjerem oraz szczęśliwym małżonkiem damy, z którą drTomasz podróż odbywał z Warszawy, i ojcem swawolnego Dyzia niejaki pan Listwa [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lo2chrzanow.htw.pl