[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Jest pan mściwy, monsieur Kowalski.- Nie jestem mściwy, pani hrabino.Po prostu po alkoholu zle sypiami dlatego.- To może odpowiada panu sok pomarańczowy?- Bardzo chętnie.Przez chwilę prowadzili lekką, nieobowiązującą rozmowę.Wpewnym momencie hrabina sięgając po kieliszek, pochyliła się kuswemu towarzyszowi.- Przyszedł Biernacki - szepnęła.Zwoliński ani drgnął.Popijał swój sok pomarańczowy i uśmiechałsię uprzejmie.Dopiero po jakimś czasie, kiedy Alicja odeszła od niego,żeby porozmawiać z jakimiś swoimi znajomymi, odwrócił się iwzrokiem poszukał nowo przybyłego.Zadanie miał ułatwione o tyle,że Harding pokazał mu fotografię Biernackiego.Tak.To był mężczyzna, który mógł zawrócić w głowie niejednejkobiecie.Wysoki, świetnie zbudowany, o sylwetce sportowca, miał wsobie coś pociągającego i odpychającego zarazem.Bujna, lekkoprzyprószona siwizną czupryna zaczesana do góry nadawała kształtnejgłowie charakter człowieka mocnego, przywykłego do rozkazywania.Wrażenie to potęgowały jeszcze jasnoniebieskie oczy o zimnych,stalowych błyskach.Miał tu niewątpliwie wielu znajomych iprzyjaciół.Co chwilę witał się z kimś, potrząsając energiczniewyciągniętą ku sobie dłonią i zamieniając kilka uprzejmych słów.Uśmiechał się, ale ten uśmiech nie należał do zbyt sympatycznych.Zbyt często za grzecznościową otoczką wyczuwało się w nim drwinę.Bez trudu można było zauważyć, że lekceważy tych wszystkich ludzi iże przyszedł tu tylko w tym celu, żeby się pokazać w tak zwanych wyższych sferach towarzyskich.Zwoliński nie potrzebował nawiązywać rozmowy z Biernackim, abysię zorientować, co to za typ człowieka.W pewnym momenciespostrzegł egzotycznego osobnika, który nakładał sobie na talerzyksałatkę z ananasów.Hindus? Arab? Marokańczyk? Ostatecznie nic bynie było dziwnego w tym, że jakiś azjatycki gość został zaproszonyprzez markizę na przyjęcie, gdyby nie fakt, że ów osobnik miałokaleczone lewe ucho.Jakby ktoś nożem odciął dolne zakończeniemuszli usznej.Zwoliński nerwowo zaczął szperać w pamięci.Ależtak.Warszawa.kapitan Górniak.sierżant, który inwigilowałLibijczyka Ahmeda Nagiba.Jak to ten sierżant wtedy powiedział? Mafacet ucięty kawałek ucha, ten dzyndzolek.W tej chwili przechodziła koło niego hrabina Alicja.Zatrzymał jąspojrzeniem.- Kto to jest ten egzotyczny gość?Spojrzała we wskazanym kierunku.- Ten? To jakiś irański arystokrata.Podobno daleki krewny byłegoszacha.Nazywa się, jakoby, książę Hazir Reza Abdullah.- A jak się naprawdę nazywa?Nieznacznie wzruszyła ramionami.- Nie potrafię panu odpowiedzieć na to pytanie.- Wielka szkoda.To mogłoby być bardzo interesujące.- Zajmę się tym - zapewniła.- A teraz prosimy o uwagę.Zaczyna sięczęść artystyczna wieczoru - dodała, odchodząc.I rzeczywiście.Rozległy się fortepianowe akordy i jakaś dobrzeodżywiona śpiewaczka wykonała koloraturową arię z Fausta.Następnieśpiewał baryton, potem bas, potem znowu koloratura.W dalszym ciąguprogramu wystąpili pianista, skrzypek i wiolonczelista, już niepierwszej młodości cudowne dziecko.Po zakończeniu częścimuzycznej wieczoru nastąpiły monologi, recytacje, króciutkie skecze.Wszystko to odbywało się na maleńkiej estradzie, która bardzozręcznie została zakomponowana w salonie, utrzymanym w styludziewiętnastowiecznym.Zwoliński nie zwracał większej uwagi na występy artystyczne.Przemyśliwał nad tym, jaką ma przyjąć taktykę w stosunku doBiernackiego.Postanowił zastosować metodę uderzeniową.Skorzystałz przerwy między występami i zbliżył się do swojej ofiary.- Przepraszam.Ostre jak brzytwa spojrzenie niebieskich oczu.- Pan do mnie mówi? - Głos niechętny, o mocnym barytonowymdzwięku.- Tak, do pana.- Czego pan sobie życzy?- Chciałbym z panem chwilę na osobności porozmawiać.- Nie znam pana i nie widzę powodu, dla którego miałbym z panemrozmawiać na osobności.Zwoliński jednak nie miał zamiaru rezygnować.- Nazywam się Kowalski, Tomasz Kowalski, Tomasz Wierusz-Kowalski, bliski krewny tego znanego malarza.- Pan także maluje? - Ton głosu stał się już nieco łagodniejszy.- Nie.Ja nie jestem malarzem.Jestem reżyserem filmowym.- Nie interesuje mnie film.- Ani przez chwilę nie sądziłem, żeby pan się entuzjazmował sztukąfilmową - uśmiechnął się Zwoliński.- Pozwoliłem sobie pananiepokoić, ponieważ proszono mnie, żebym panu przekazał pewnąwiadomość, panie Biernacki.Znowu to samo ostre spojrzenie niebieskich oczu, które teraz jakbynieco pociemniały.- To jakieś nieporozumienie, panie Kowalski.Wziął mnie pan zakogoś innego.Ja nazywam się Karlinger, Wilhelm von Karlinger.Zwoliński podszedł jeszcze bliżej i szepnął, nieomal dotykającwargami ucha swego rozmówcy:- Zenon siedzi.- Następnie skinął głową i pośpieszył podziwiaćjakiegoś artystę, który popisywał się grą na pile.Do końca wieczoru niezbliżał się ani do Alicji, ani do Biernackiego.Kiedy odbierał z szatni płaszcz, jeden z kelnerów, o długiej mizernejtwarzy, podszedł do niego.- Samochód czeka na pana.- Nie zamawiałem taksówki.- To nie taksówka.Rzeczywiście, to nie była taksówka.Srebrzyste volvo.Szofer wefektownej liberii ukłonił się i otworzył drzwiczki.- Pan baron Karlinger czeka na pana - powiedział.Zwoliński chwilę się zawahał, ale wsiadł.Postanowił konsekwentnieprowadzić rozpoczętą grę.- Czy na pewno pan po mnie przyjechał? Czy to nie jest jakaśpomyłka?Szofer nie odwracając się, potrząsnął głową.- W naszym zawodzie nie może być mowy o pomyłkach.-Zabrzmiało to trochę aluzyjnie, ale Zwoliński nie przywiązywał dotego większej wagi.Zaproszenie do tego wozu było takniespodziewane, że nie zdążył skontaktować się z Alicją.Nie wiedziałteż, czy hrabina i Harding zapewnią mu odpowiednią obstawę, czymusi liczyć na własne siły.Widać było, że szofer chciałby rozwinąć większą szybkość, ale tonie było takie proste.Ruch na ulicach był o tej porze bardzo duży.Wreszcie, pokonując wieczorowe korki, zdołali wydostać się za miasto.Jechali w zupełnym milczeniu.Ani szofer nie zdradzał ochoty dorozmowy, ani Zwoliński, który ciągle nie był pewien, czy przypadkiemnie palnął jakiegoś głupstwa.Mógł przecież nie zgodzić się na tę jazdę.Nie miał nawet przy sobie pistoletu.Tak jak mówił Harding, willa Biernackiego była położona o jakieśkilkadziesiąt kilometrów poza Nowym Jorkiem.Szofer dał sygnał inatychmiast otworzono bramę.Wjechali do dużego ogrodu, któregouroki trudno było o tej porze podziwiać.W głębi bieliły się oświetloneściany domu.Zwoliński, poprzedzany przez szofera, wszedł na obszerny taras, zktórego prowadziły drzwi do apartamentów pana barona.Powitanie było nadspodziewanie serdeczne.- To miło, że pan nie odmówił mojemu zaproszeniu - powiedziałBiernacki, potrząsając energicznie dłonią swojego gościa.- Proszę miwybaczyć, że nie uczyniłem tego osobiście, ale pilne sprawy zmusiłymnie do wcześniejszego opuszczenia salonów pani markizy.Dlategopozwoliłem sobie posłać po pana mojego szofera.Mam nadzieję, że niewezmie mi pan tego za złe.Zwoliński był zaskoczony nieoczekiwaną uprzejmością swegogospodarza, która go nieco niepokoiła.Wiedział z doświadczenia, żenagła diametralna zmiana nastroju nie wróży zazwyczaj nic dobrego.Weszli do obszernego salonu, zagraconego stylowymi ipseudostylowymi meblami.Na ścianach obrazy, lustra porozwieszanedosyć bezładnie.W głębi fortepian na niewielkim podwyższeniu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]