[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Pod takim niebem nie może się stać nic złego, uznaję, idąc przez trawnik istarając się nie chwiać na platformach.Dzikich rodziców Fontaine'ownigdzie nie widać; pewnie przenieśli swoje kocie syki do stodoły.Tobymusiał usłyszeć moje kroki; odwraca się.- Lennie?Drzwi otwierają się i trzej Fontaine'owie wysypują się z domu, jakbysiedzieli upchnięci w za ciasnym aucie.Marcus odzywa się pierwszy:- Da-da-dduum.Joemu opada szczęka.Toby'emu też, nawiasem mówiąc.- Jasna dupa - wyrywa się z wiecznie rozanielonej twarzy Douga-Freda.Cała czwórka stoi jak rządek ogłupiałych kaczek.Jestem boleśnieświadoma, jak krótka jest moja sukienka, jak obcisła w biuście, jak dzikiesą moje włosy, jak czerwone usta.Mam ochotę umrzeć.Mam ochotęzasłonić ciało rękami.Już na resztę życia zostawię femme-fatalowanieinnym femmes.Myślę tylko o ucieczce, ale nie chcę, żeby gapili się namój tyłek, kiedy będę wiać do lasu w tym skrawku szmaty udającymsukienkę.Ale zaraz - oglądam jedną po drugiej ich głupkowate miny.Czyżby Sarah miała rację? Czy to może działać? Czy faceci naprawdę sątak prości?Marcus nie stracił nic ze swojej żywiołowości.- Ostro jedziesz, John Lennon.Joe morduje go wzrokiem.- Zamknij się, Marcus.- Odzyskał już panowanie nad sobą razem zeswoją furią.Nie, Joe z całą pewnością nie jest taki prosty.Natychmiastorientuję się, że to było fatalne, fatalne posunięcie.- Jeszcze nie maciedość? -mówi do mnie i Toby'ego, wyrzucając ręce w górę jak doskonałakopia swojego ojca derwisza.Przepycha się między swoimi braćmi i Tobym, zeskakuje z werandy,podchodzi do mnie, tak blisko, że czuję zapach jego furii.- Nie rozumiesz? Co zrobiłaś! To koniec, Lennie, z nami koniec.- Pięknewargi Joego, te, które mnie całowały i szeptały w moje włosy,wykrzywiają się wokół słów, których nie chcę słuchać.Ziemia pode mnązaczyna się przechylać.Przecież tak naprawdę ludzie nie mdleją, prawda?- Zrozum to, bo mówię całkiem poważnie.Zniszczyłaś to.Wszystkozniszczyłaś.Nie posiadam się ze wstydu.Zabiję Sarę.A ta akcja była totalnie w stylukonia do towarzystwa.Wiedziałam, że to się nie uda.To było niemożliwe,żeby zapomniał o tej kolosalnej zdradzie tylko dlatego, że wbiłam się w tęidiotycznie małą kiecę.Jak mogłam być taka głupia?I właśnie mi zaświtało, że może faktycznie jestem autorką mojej własnejhistorii, ale też wszyscy inni są autorami swoich i czasami, jak naprzykład teraz, te historie się nie zazębiają.On odchodzi ode mnie.Mam gdzieś, że obserwuje nasi słucha sześć par oczu i uszu.Nie może odejść, dopóki nie będę miałaszansy powiedzieć czegokolwiek, spróbować mu wyjaśnić, co się stało,co do niego czuję.Chwytam brzeg jego koszulki.Odwraca się wściekle,odtrąca moją rękę, patrzy mi w oczy.Nie wiem, co w nich widzi, aletrochę mięknie.Patrzę, jak ta wściekłość częściowo wyparowuje z niego,kiedy tak na mnie patrzy.Bez niej jestzdenerwowany i bezbronny jak mały, zniechęcony chłopiec.Na tenwidok ogarnia mnie wręcz bolesna czułość.Chcę dotknąć jego pięknejtwarzy.Patrzę na jego dłonie: trzęsą się.Tak jak ja cała.On czeka, aż się odezwę.Ale do mnie dociera, że idealne słowa są chybaw głowie jakiejś innej dziewczyny, bo na pewno nie ma ich w moim.Wmoim nie ma nic.- Przepraszam - udaje mi się wydusić.- Mam to gdzieś.- Głos mu się trochę łamie.Spogląda w ziemię.Podążamwzrokiem za jego spojrzeniem i widzę, że z dżinsów wystają mu bosestopy; są długie, wąskie, z palcami jak u szympansa.Nigdy wcześniej niewidziałam jego stóp bez butów i skarpetek.Są idealnie małpiaste - palcesą tak długie, że mógłby grać nimi na pianinie.- Twoje stopy - mówię bezwiednie.- Nigdy ich nie widziałam.Moje idiotyczne słowa wibrują w powietrzu między nami i przez ułameksekundy wiem, że on ma ochotę się roześmiać, chce wyciągnąć ręce iprzygarnąć mnie do siebie, chce się ze mnie ponabijać, że powiedziałamcoś tak głupiego, kiedy on chce mnie zamordować.Widzę to na jegotwarzy, jakby jego myśli były na niej napisane.Ale nagle to wszystkoznika równie szybko, jak się pojawiło, i zostaje tylko nieznośna uraza wjego oczach, pod rzęsami, które nie trzepoczą, na jego ustach bezuśmiechu.On mi nigdy nie wybaczy.Odebrałam radość najbardziej radosnemu człowiekowi na planecieZiemi.- Tak strasznie cię przepraszam - mówię.- Ja.- Jezu, przestań to powtarzać.- Jego dłonie śmigają wokół mnie jakoszalałe nietoperze.Na nowo podpaliłam jego furię.- Mnie nie obchodzątwoje przeprosiny.Ty poprostu tego nie rozumiesz.- Odwraca się gwałtownie i pędzi do domu,zanim zdążyłam powiedzieć cokolwiek.Marcus kręci głową i wzdycha, po czym idzie za nim do środka, ciągnącza sobą Douga-Freda.Stoję tak, czując, jak słowa Joego wciąż przypalają mi skórę, i myśląc,jaki to był koszmarny pomysł, żeby tutaj przyjść, w tej maleńkiejsukience, w tych drapaczach chmur na nogach.Zcieram syrenią pieśń zmoich ust.Sama w sobie budzę niesmak.Nie poprosiłam go o wy-baczenie, niczego nie wyjaśniłam, nie powiedziałam mu, że jestnajbardziej niesamowitym zjawiskiem, jakie mi się kiedykolwiekprzydarzyło, że go kocham, że jest dla mnie jedynym.Zamiast tegomówiłam o jego stopach.Stopach.Klasyczny przykład pustki w głowie w stresie.Ale nagle przypominamsobie: Hej, Rachel", które jest jak koktajl Mołotowa zazdrości, wrzuconyw moje nieszczęście; wybucha, dopełniając tego posępnego obrazka.Mam ochotę kopnąć to pocztówkowe niebo.Jestem tak pochłonięta samobiczowaniem, że nie pamiętam o Tobym,dopóki się nie odzywa:- Uczuciowy facet.Unoszę wzrok.Toby siedzi na werandzie, z tyłu podpiera się rękami, nogima wyciągnięte przed siebie.Musiał przyjść prosto z pracy; nie ma nasobie skejtowych szmat, tylko pochlapane błotem dżinsy, wysokie buty iflanelową koszulę, i brakuje mu tylko stetsona do kompletnej podobiznyMarlboro Mana.Wygląda tak jak tego dnia, kiedy porwał serce mojejsiostry: Rewolucjonista Bailey.- Wczoraj o mało nie pobił mnie gitarą.Myślę, że robimy postępy -dodaje.- Toby, co ty tutaj robisz?- A czemu ty się chowasz w drzewach? - odbija moje pytanie, wskazującruchem głowy wierzbę za moimi plecami.- Próbuję jakoś to naprawić.- Ja też - mówi szybko, zrywając się na nogi.- Ale dla ciebie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]