[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wszystko mi się podobało, rozsma-kowywałam się we wszystkim: po długim poście każda potrawabudzi apetyt.Boczna droga biegnąca górską doliną wzdłuż potoka, pokilkunastu kilometrach łączyła się z główną szosą, a potokwpadał do szerokiej rzeczki, przepływającej nieco szersządoliną.Góry nie sterczały już tak prostopadle obok drogi, ichzbocza były łagodniejsze i już nie tak zielone, lecz kamieniste i zrzadka tylko pokryte roślinnością.Cały krajobraz stawał sięnagi, opustoszały i surowy.W tym właśnie otoczeniu urodziłamsię i rosłam, i rozpoznając je teraz, doznałam jakby uczucia lęku,że jest aż tak dzikie i puste, niemniej cieszyłam się, że wracam wrodzinne strony.Był to pejzaż iście zbójecki i nawet słońcemajowe nie czyniło go przytulniejszym i milszym dla oka; były tam tylko skały i kamienie, rozpadliny, przecinające skały, irzadkie kępki trawy między skałami i kamieniami; i ta czarna,gładka świecąca droga, wijąca się pośród owego usypiskagłazów, wyglądała zupełnie jak wąż, zbudzony ze snupierwszym wiosennym ciepłem.Nie widać było ani jednegodomu, szopy, baraku czy chałupy, ani jednego człowieka czyzwierzęcia.Wiedziałam, że owa dzika, bezludna dolina ciągniesię na tak długiej przestrzeni, że zdaje się nie mieć końca i że wpromieniu kilkunastu kilometrów jedynym zamieszkanymosiedlem jest nasza wieś; była to zresztą nieduża wioska,składająca się z grupy domków zbudowanych wzdłuż jednejtylko uliczki, dochodzącej do placu, na którym stał kościół.Jechaliśmy długo, cały czas w milczeniu, i oto nagle, zazakrętem ukazała się moja wieś.Wszystko wyglądało tak samojak dawniej: na skraju jedynej ulicy, po obydwu jej stronach,stały dwa domki, które tak dobrze znałam, dwa stare wiejskiedomki zbudowane z kamienia, nie pobielone, ciemne iubożuchne, pokryte pozieleniałymi od mchu dachówkami.Nagle, sama nie wiem czemu, poczułam wstyd przed tymoficerem angielskim, który zdawał się obrażony, że musi służyćnam za szofera; odruchowo wyciągnęłam rękę i klepnęłam go poramieniu mówiąc, że zajechałyśmy już na miejsce i tutajwysiądziemy.Gwałtownie zahamował, a ja żałując w duchu, żetak pochopnie kazałam mu się tu zatrzymać, powiedziałamRosetcie, iż jesteśmy na miejscu.Wysiadłyśmy z samochodu, aoficer pomógł nam wyładować kartonowe pudła z konserwami, które postawiłyśmy sobie na głowie.Na pożegnanie uśmiechnąłsię i powiedział prawie serdecznie po włosku:  %7łyczęwszystkiego dobrego  po czym błyskawicznie zakręcił iodjechał z szybkością strzały.W przeciągu kilku sekund zniknąłza zakrętem; zostałyśmy same.Dopiero wtedy zdałam sobie sprawę z panującej wokół naskompletnej ciszy i pustki.Nie widać było żywej duszy, niesłychać było najlżejszego szmeru prócz podmuchu wiosennegowiatru, który cicho szumiał w dolinie.Potem przyglądając siędwóm domom stojącym na skraju wsi, zobaczyłam coś, czegonie zauważyłam przedtem: zamknięte szczelnie okiennice idrzwi zabite przymocowanymi na krzyż deskami.Zrozumiałamwówczas że cała wieś została ewakuowana, i po raz pierwszyprzyszło mi do głowy, że może zle zrobiłam opuszczając Fondi,gdzie istniało wprawdzie niebezpieczeństwo bombardowania,lecz wszędzie dokoła byli ludzie i nie czuł się człowiek samotnyjak palec.Poczułam nagle, że serce mi się ściska, i by dodaćsobie otuchy, powiedziałam do Rosetty:  Bardzo możliwe, żewieś jest opuszczona i że wszystkich ewakuowali.Jeśli tak jest,nie zostaniemy tutaj, tylko pójdziemy do Vallecorsa.Toniedaleko, kilka kilometrów stąd.Albo wsiądziemy na jakąściężarówkę i poprosimy, żeby nas podwiezli.To przecieżgłówna szosa, powinien być tutaj duży ruch.W tej samej chwili, jakby na potwierdzenie moich słów,wyjechała spoza zakrętu kolumna ciężarówek i samochodówwojskowych; ten widok napełnił nas otuchą: to byli alianci, a więc przyjaciele, w razie czego mogłyśmy zwrócić się o pomocdo nich, tak jak zrobiłyśmy w Fondi.Zeszłyśmy z szosy na bok iprzystanęłyśmy obserwując przejeżdżającą przed nami kolumnę.Na czele jechał odkryty samochód podobny do tego, któryprzywiózł nas tutaj; siedziało w nim trzech oficerów.Na mascetego samochodu powiewała chorągiewka czerwono-biało-granatowa.Jak się dowiedziałam pózniej, była to flaga francuskai ci oficerowie byli rzeczywiście Francuzami we francuskichczapkach, które miały kształt rondelków i daszki.Za tymsamochodem jechał długi szereg ciężarówek; wszystkie byłyjednakowe i pełne żołnierzy, którzy wyglądali całkiem inaczejod tych, jakich widywałyśmy dotychczas: mieli bardzo ciemnetwarze i przypominali Turków w swoich czerwonych fezach,każdy z nich owinięty był w białą płachtę i miał zarzuconą nawierzch ciemną pelerynę.Jakiego pochodzenia byli ci żołnierze,o tym także dowiedziałam się pózniej: byli z Maroka, a Marokoleży bardzo daleko w Afryce i gdyby nie wojna, owi Ma-rokańczycy nigdy nie trafiliby do Włoch.Kolumna nie byłabardzo długa i przejechała w kilka minut ginąc nam z oczu zazakrętem wsi; na drodze znowu zrobiło się cicho i pusto.Powiedziałam do Rosetty:  To także są na pewno alianci, alelicho wie, jakiej rasy.Kto kiedy widział takich odmieńców? Potem ruszyłyśmy w stronę wsi.Przed samą wsią wyrastała przy drodze skała, w której byłagrota, a w tej grocie zródło.Idąc z pudełkiem na głowie, rzekłamdo Rosetty:  W tej grocie jest zródło.Wstąpimy tam, bo mam pragnienie i chcę się napić wody [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lo2chrzanow.htw.pl