[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Juan szedł pierwszy.Nie było tu niczego, co choćby przypominało ścieżkę, więcmusiał się przedzierać przez krzaki i pnącza.Ostre liście ciągnęły i rozrywały mu ubranie ipozostawiały płytkie, ale bolesne skaleczenia na twarzy i ramionach.Pomyślał, że terazrozumie, co przeżywali żołnierze walczący w plątaninie drutu kolczastego wzdłuż okopów napolach bitew I wojny światowej.MacD, który podążał bezpośrednio za nim, klepnął Juana w ramię i pokazał gestami,że to on powinien iść z przodu.Cabrillo przepuścił go bez słowa.Lawless wysunął się przedprezesa, przyjrzał ścianie roślinności na wprost nich i skręciwszy kawałek w lewo ku ledwowidocznym pniom drzew, ruszył przed siebie, wyginając ciało jak akrobata.W odróżnieniuod Juana, który idąc na czele, hałasował jak przedzierający się przez dżunglę nosorożec, onprzemykał między gęstymi krzewami cicho niczym wąż.Pozostali zaczęli naśladować jegoruchy i od razu zwiększyli tempo ponad trzykrotnie.Mimo wszystko szli wolno, a gdy zaczął zapadać zmierzch, wokół nich zrobiło się takciemno, jakby byli piętnaście metrów pod wodą.- Powinniśmy zatrzymać się na noc - szepnął MacD.- Nic nie widzę.Juan musiał się zgodzić.- Okej.Wyruszymy dalej o świcie.Wszyscy wyjęli bezpłomieniowe podgrzewacze chemiczne ze swoich racjiżywnościowych, żeby kolacja była w porę ciepła.Potem przyszła kolej na rozłożenienylonowych śpiworów z moskitierami.Znalezienie w gęstej dżungli wygodnego miejsca dospania graniczy z cudem, więc maczeta Lawlessa - jedyna, jaką dysponowali - poszła w ruch.Zanim jedzenie było gotowe, wszyscy mieli śpiwory rozwinięte, ale nadal szczelniezamknięte, żeby nie spędzić nocy w towarzystwie owadów, które atakowały ich od chwiliwyjścia na brzeg.Przez cały czas nikt się nie odzywał, nie chcieli bowiem zdradzić swojej obecnościludziom mogącym przebywać w pobliżu. Po posiłku Cabrillo wskazał Smitha, potem siebie, następnie MacD i wreszcie Lindę.W takiej kolejności mieli czuwać.Spojrzał na zegarek, żeby obliczyć, za ile godzin wzejdziesłońce, i uniósł dwa palce.Skinęli głowami na znak, że rozumieją.Juan celowo przydzielił Smithowi pierwszą wartę.Postanowił nie spać przez te dwiegodziny i kontrolować legionistę.Noc minęła spokojnie, chociaż spędzili ją niezbyt wygodnie.Nocą w dżunglirozbrzmiewa przerazliwa symfonia ptasich i małpich wrzasków przy nieustannymakompaniamencie bzyczenia owadów.Obawy Juana co do Smitha okazały sięnieuzasadnione.Kiedy się obudzili, ziemię spowijała gęsta, lepka mgła, która tłumiła odgłosy lasu inadawała wszystkiemu dookoła upiorny wygląd.Zwinęli obóz równie cicho, jak go rozbili, idziesięć minut po tym, gdy się rozwidniło na tyle, że coś widzieli, ruszyli w dalszą drogę.Takjak poprzedniego dnia, Lawless szedł na czele, a Cabrillo za nim.Wkrótce dżungla zaczęła się przerzedzać i kiedy MacD natrafił na zwierzęcy szlak,mogli iść w prawie normalnym tempie.Lawless przystawał co jakiś czas i nasłuchiwał, ajednocześnie sprawdzał, czy na ścieżce nie ma śladów niedawnej ludzkiej obecności.Biorącpod uwagę wczorajszą ulewę, Juan wątpił, czy nawet najlepszy tropiciel zdołałby cokolwiekznalezć, toteż był szczerze zdumiony, kiedy z jednego z krótkich wypadów w gąszcz przyszlaku MacD wrócił ze zmiętym w kulkę srebrnym papierkiem po gumie do żucia.Rozwinąłgo i podetknął Juanowi pod nos.Cabrillo poczuł miętę.- Nasza panna Croissard raczej nie jest ekolożką, skoro tak śmieci - szepnął.Lawless schował papierek do kieszeni, a Juan sprawdził na GPS-ie, gdzie są.Zostałoim do przejścia niecałe pół kilometra.Im bardziej zbliżali się do celu, tym częstsze robili postoje i każdy trzymał broń wpogotowiu, bo nie wiedzieli, czego się spodziewać, a nie chcieli dać się zaskoczyć.Beztroskieświergotanie ptaków było dobrym znakiem.Wskazywało, że w pobliżu nie ma nikogo innego.Las otworzył się nagle na małą polanę porośniętą trawą sięgającą kolan.Przystanęli najej skraju jak pływacy rozważający skok do nieznanego stawu i zbadali wzrokiem teren [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lo2chrzanow.htw.pl