[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Był jednak zbyt odwodniony bypłakać.- Dziwię się, że przetrwała ogień.- Ja też.Trochę się rozpłaszczyła.- Usłyszał, że Pega się poruszyła, a po chwili poczuł,jak coś muska jego twarz.Poczuł słodki, miodowy zapach wosku.- Czy to nie cudowne? -powiedziała dziewczyna.- Zupełnie jakbyśmy byli na zewnątrz.Jack przypomniał sobie, jak matka rozmawiała z pszczołami, opowiadając im, co siędzieje w wiosce.Pszczoły chciały wszystko wiedzieć, a teraz chłopak pierwszy razzastanawiał się, czy ona także ich słuchała.Gdy nadciągała burza, matka śpiewała, by owady się nie wyroiły.Sitte ge, sigewif.Sigaceto eorcean, śpiewała. Uspokój się, wojowniczko.Wniknij w ziemię".To były jej drobne czary.Nie robiły takiego wrażenia, jak potężna magia barda, którypotrafił wywoływać burze i doprowadzać ludzi do szaleństwa, ale mogły być nie mniejważne.Jack nigdy wcześniej o tym nie pomyślał.Zwieca Pegi, tworzona pracowicie napolach i łąkach, miała własną, cichą moc.Także ona przyciągnęła ogień z ziemi.Zamrugał powiekami.W oddali wisiało blade, błękitne światło.Dostał gęsiej skórki.Sięgnął po laskę.- Czy to duch? - szepnęła Pega.Zwiatło nie przybliżało się ani nie oddalało.Po prostu czekało.Czy Brutus nie żyje?Może jego duch wrócił, by nas dręczyć? - pomyślał Jack.Ale nie, gdyby Brutus był duchem,toby jęczał.Chłopak uśmiechnął się mimowolnie.Blask nie poruszył się, ale przybrał na sile.I nagle Jack zrozumiał, co widzi.- To księżyc! Ale ze mnie głupiec!- Co? - spytała półprzytomnie Pega.- Doszliśmy! To jest wyjście.Chodz.Dasz radę zrobić jeszcze parę kroków.- Podciągnąłją na nogi i na wpół powlókł po piasku.Kiedy dotarli do światła, zobaczył, że pada ono przezotwór nad stertą kamieni.To dlatego wcześniej go nie zauważył.Księżyc musiał znajdowaćsię w ściśle określonym miejscu, by jego promienie wpadały do środka.- Idz.Powiedz mi, czy tam ładnie.- Pega opadła na piasek.- Wiem, że ładnie.Chodz!- Już nie mogę - westchnęła.Wiedział, że nie zdoła jej nieść.- Nie mogę cię tu zostawić, żeby znalazł cię pukacz.- Pukacz?- To coś, co widzieliśmy w grocie.- To - odparła z nieco większą werwą - była olbrzymia pluskwa.- Raczej kleszcz - powiedział Jack, który nie cierpiał kleszczy.- Właśnie że pluskwa.Pluskwa! Widziałam ich setki, tylko żadna nie była taka.ogromna.- W jej głosie pobrzmiewała nutka paniki.Zastanowił się przez chwilę.- Mogą być ich tu setki.Złapała go za ramię.- Zmyślasz. - Nie byłoby dziwne, gdyby było ich więcej.Wszystko chodzi parami, a niektórestworzenia mają mnóstwo potomstwa.Pega dzwignęła się na nogi.- Musisz mi pomóc - powiedziała z napięciem w głosie.- Nie wiem, czy dam radę, alewolę już spaść i skręcić kark niż.- Nie dokończyła, ale Jack rozumiał, o co jej chodzi.Sterta nie była stabilna.Kilka razy większy kamień poruszył się, posyłając w dół kaskadężwiru.Kilka razy Jack i Pega musieli przywrzeć do skały, czekając, czy cały stos się niezawali.W końcu jednak wydostali się na strome górskie zbocze.Leżeli, zdyszani i oszołomienipod usłanym gwiazdami niebem.Księżyc w pełni wisiał nad nimi i barwił skały pięknym,błękitnym blaskiem.Z dołu, gdzie ogromne drzewa rozciągały swoje gałęzie nadniewidocznymi polankami, dochodziła muzyka rwącego strumienia.W powietrzu wisiał zaskakujący chłód, lecz ono było przyjemnie świeże.Jack tak długoprzebywał w zaduchu nietoperzowego guana, że zapomniał, jak dobre może być czystepowietrze.Wciągał głębokie hausty, ale choć smakowało wspaniale, nie mogło oczywiściezastąpić wody.- Już niedaleko - szepnął do Pegi.Zobaczył, że znajdują się w połowie rozległego zbocza.Osunął się cały klif, zawalającskraj gęstego lasu kamieniami i ziemią.Chłopak i dziewczyna zaczęli ześlizgiwać się posypkim żwirze, co jakiś czas odpoczywając na wielkich głazach, które sterczały ze stokuniczym śliwki z ciasta.Znacznie łatwiej jednak było poruszać się w dół niż w górę.Księżycrozsiewał wokół promienie rodem ze snu, tak jasne, że cała góra zdawała się lśnić.U podnóża natrafili na wąski pas łąki przed linią drzew.- Oooch - odezwała się Pega, zanurzając w trawie poparzone stopy.Rosło tu mnóstwojaskrów, złocieni i pierwiosnków, a srebrzysty blask ukrywał barwy kwiatów.Dalej czaiła sięcałkowita ciemność, a w tej ciemności szemrała woda.- Myślisz, że są tu wilki? - spytała dziewczyna, przysuwając się do Jacka.- To bez różnicy.Musimy iść - odparł.Ruszyli przez chłodną trawę.Jack szedł przodem zlaską w pogotowiu.Nie słyszał nic z wyjątkiem strumienia, a jednak wyczuwał w powietrzujakiś niepokój.Szkoda, że nie mam noża, pomyślał.Jego nóż przepadł w ogniu wraz z resztąrzeczy.- Jak ciemno - mruknęła Pega.Jack rozmyślał nad zawołaniem Brutusa, który musiał tędy przechodzić, ale ów niepokójw powietrzu sprawił, że się zawahał. Tylko słaby poblask księżyca przedzierał się przez skraj lasu.Korzenie wiły się wokółkęp mchu, a gałęzie wyginały się niezgrabnie.Zdaniem Jacka wyglądały, jakby zamarły wmiejscu i czekały, aż on się odwróci, by znowu się poruszyć.Nasłuchiwał zwyczajnychodgłosów nocy - żab, świerszczy, nawet sowy, poszukującej zdobyczy.Ale nie dało sięsłyszeć nic z wyjątkiem strumienia.- Dobra, idziemy - powiedział.Ostrożnie szedł naprzód, a Pega uczepiła się jego ramienia.- Jeśli się rozdzielimy, nigdy się już nie odnajdziemy - szepnęła.Chłopak uważał ich rozdzielenie się za bardzo mało prawdopodobne.Trzymała go takmocno, że z pewnością rano będzie miał na ciele siniaki.Kiedy światło zbladło, musieliwyczuwać drogę przed sobą, za jedynego przewodnika mając dzwięk wody.Jack potknął sięo korzeń i oboje runęli w kłujące igły.- A! - krzyknął Jack.Mocny chwyt Pegi uratował go.Grunt był śliski od błota.- Musi tu być woda - jęknęła.Jack uniósł się na kolanach.Zobaczył błysk światła i porzucając ostrożność, rozsunąłgałęzie.- O, słodcy święci - powiedziała Pega z czcią w głosie.Za drzewami ukazał się rwącystrumień, poznaczony tu i ówdzie plamkami księżycowego światła.Płynął głośno po skałach,a dalej wpadał do szerokiego kanału, czarnej smugi, dzielącej las na dwoje.Zsunęli się po brzegu najszybciej, jak tylko mogli, i wylądowali w wodzie po pas.Strumień był przenikliwie zimny.Jack na to nie zważał.Pił, aż rozbolała go głowa i dostałskurczy żołądka.Woda ukoiła za to ból jego stóp.W końcu wczołgali się z powrotem na błotnisty brzeg i skulili się obok siebie niczympara lisów w starym, wydrążonym pniu.Byli mokrzy, przemarznięci i bardzo, bardzo głodni,ale szum wody ukoił ich i ukołysał do snu, zupełnie jakby leżeli w domu barda, przytrzaskającym w palenisku ogniu.Przespali noc i świt [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lo2chrzanow.htw.pl