[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Przeszkadza mi myśl, że chciałem posłać tego chłopaka na śmierć.Ben przez chwilę milczy. Cieszę się, że przyjechałeś.Gdy tylko zobaczyłem tuman kurzu, wiedziałem, że tomusisz być ty.Pozostali się przestraszyli, bo myśleli, że to któryś z łowców.Ale ja wiedziałem,że to niemożliwe.Nie w pełnym słońcu. Z podziwem spogląda na araba. To niesamowite, żeprzyjechałeś powozem.Od dawna próbowaliśmy ukraść konia ze stajni.Wbrew wszystkiemu ogarnia mnie ciekawość. Naprawdę? Dlaczego? Sissy chciała wyjść.Nienawidzi kopuły.Nazywa ją więzieniem. Dlaczego nie uciekliście wiele lat temu? Przecież mogliście wyjść każdego ranka, gdytylko ściany kopuły opadły.I powędrować w siną dal.Ben potrząsa głową ze smutkiem, który nie pasuje do kogoś tak młodego. Nie zaszlibyśmy daleko.Nawet latem, gdy słońce świeci przez czternaście godzin,zdołalibyśmy odejść najwyżej na czterdzieści mil.A gdy tylko zapadłaby noc, w trzy godzinydopadliby nas tamci.Zresztą nie ma dokąd iść.Wszędzie jest tylko pustynia.Bezkres.Wiatr znowu się wzmaga, gna ciemne chmury coraz szybciej.Coraz większe tumany pyłuwirują nad równiną, niczym duchy bojące się własnego cienia.Od czasu do czasu ostry podmuchwdziera się do powozu i śwista radośnie w środku.Kłębiąca się ściana obłoków przesłania słońce.Jeszcze przez chwilę przesączają się przeznią smugi światła, potem znikają zupełnie.Nad Bezkresem rozciąga się szarość zmierzchu.Ben z lękiem ściska mi udo.Zerkam na tę rękę, pulchną i drobną.Powóz podskakuje na wybojach, ruch przyciska nasdo siebie mocniej. Wszystko będzie dobrze mówię. Co? Wszystko będzie dobrze powtarzam głośniej. Nic się nie stanie.Wbija we mnie wzrok, oczy ma zmrużone, usta zaciśnięte.Na twarzy ma wyrazne smugiprzecinające warstwę kurzu na skórze.Kiwa głową raz i drugi, nie spuszczając ze mniespojrzenia.A we mnie coś się załamuje.Odwracam głowę.Szybko.Aatwo jest coś zaplanować, ale realizacja to zupełnie co innego.Nigdy nie zapominaj.Szarpię lejce, zatrzymuję konia.Ben patrzy na mnie pytająco. Słuchaj, musisz usiąść z tyłu mówię, nie odwracając głowy. Nie ma miejsca. Jest.Muszę być teraz sam, rozumiesz? Dlaczego stoimy? Epap wychyla się z okna. Ben do was dołączy odpowiadam rzeczowo. Tu nie ma miejsca.Zeskakuję z kozła i nakazuję gestem, aby Ben zrobił to samo. Tu też nie ma miejsca odpowiada Epap. Zdaje się, że dotąd sobie poradziłeś. Czemu po prostu się nie zamkniesz? warczę.Reszta heperów wysiada, napięcie wisi między nami w powietrzu.Zerkam na Davidai Jacoba stojących obok Epapa. Zawsze potrzebujesz pomocy, gdy musisz walczyć? rzucam. Zamknij się! krzyczy Epap. Spokojnie, Epap. Sissy jako ostatnia opuszcza powóz. On cię tylko prowokuje. I zawsze potrzebujesz jej, żeby mówiła ci, co robić? pytam Epapa.Ten napina się,chce się na mnie rzucić.Widzę, jak ugina nogi, rozchyla usta.I wtedy po pustyni niesie się głos rogu.Dobiega z zachodu, od instytutu.Tak nas to zaskakuje, że po prostu zamieramy w bezruchu, tylko na siebie patrzymy.A potem powoli odwracamy głowy.Nic nie widzimy.Tylko szarość rozciągającą się po horyzont.Róg odzywa się ponownie.Samotna, smętna i rozedrgana nuta niesie się daleko. Co się dzieje? pyta Epap. Co to za dzwięk?Wszyscy heperzy patrzą na mnie. Wielkie Aowy odpowiadam. Właśnie się zaczęły.Aowcy ruszają na polowanie. To złudzenie, po prostu wiatr świszcze wśród głazów. Epap wskazuje na stos pięciudużych głazów po lewej.Nikt nie odpowiada. Tam. Ben stojący na kozle wyciąga rękę i pokazuje przed siebie jak drogowskaz.Dokładnie w stronę instytutu.Głos ma spokojny, niemal obojętny. Nic nie widzę, Ben dziwi się Sissy. Tam! w głosie chłopaka przebijają teraz emocje, głównie strach.I wtedy wszyscy todostrzegamy.W oddali unosi się kłąb kurzu.Mam wrażenie, jakby wnętrzności nagle mi się zapadły w wilczy dół.Nadchodzą łowcy.I to szybko.Próbuję nie myśleć o Ashley June, nadal w ciemności, w zimnej celi, trzymającej sięresztek nadziei.Ktoś łapie mnie za kark. Masz sporo do wyjaśnienia. To Epap. Co się dzieje? Zostaw mnie! Wyrywam się i uderzam z łokcia w tył.Trafiam go w policzek.Głowamu odskakuje, po czym Epap pochyla się, w jego oczach błyska gniew.Oddaje cios pięścią,zaskakująco mocno.Zanim zdążę odpowiedzieć, atakuje mnie serią uderzeń w brzuch.Tracęrównowagę.Zataczam się, padam na kolana.Ale Epapowi to nie wystarcza.Kopie mnie w żebra.Przed oczyma wybucha mi biel. Ty draniu! Jesteś tylko mięczakiem, marna podróbko! Nie zdmuchnąłbyś dmuchawca,nawet gdyby od tego zależało twoje życie.Przyprowadz z powrotem heperów. Powiedz, co się dzieje! krzyczy Epap.Wypluwam krew na piasek.Rozpryskuje się w kurzu, rozdziela jak ślady łap gołębia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]