[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Powinni znać swoje miejsce.- Rafael uczy się pod moją pieczą od dzieciństwa.Pozwól nam, Regentom, na pewneprzywileje i namiętności.- I puścił do niej oko.Błyskawicznie odwróciłem głowę, nie mogącznieść pełnego zrozumienia uśmiechu, którym się wtedy obdarzyli.Teraz jednak Roland śnił u mego boku.Jego ciężka ręka przyciskała mnie do łóżka,chrapał.Westchnąłem i spojrzałem na sufit, gdzie nietoperze przemykały pomiędzyszkieletem Deinocheriusa a pustymi oczodołami trachodontów.W najciemniejszychzakątkach galerii buszowały szczury, bezowocnie poszukując pośród rozrzuconych tam kościczegoś dla siebie.Oglądałem nieustający taniec szczurów, wreszcie ponownie zasnąłem, a we śnie prześladowało mnie bezkrwiste echo ich pieśni.5.Mroczny labirynt wiekówCodziennie budziła nas zgrzytliwa trąba Regentów, której dzwięk rozlegał się wRotundzie.Jej jazgot zrywał ze snu zarówno Regentów, jak i Adiutantów i Techników,rozproszonych na noc po galeriach; ci drudzy zaczynali swoje żmudne, codzienne pracezwiązane z utrzymaniem Muzeum.Roland brał udział w nie kończących się dysputach natemat bezwartościowych materiałów naukowych, wydobywanych z Bibliotek.Ostatnimijednak czasy Regentów zajmowało chyba co innego.Roland wracał do Izby Archozaurówpózniej i nie w głowie były mu igraszki ze mną.Starałem się nie myśleć o przestrogachMiramara, o plotkach, które przez kilka ostatnich tygodni dochodziły nawet do pafiańskiejprostytutki: że Kuratorzy postanowili zmierzyć się z Ascendentami.Popełniono morderstwo,może więcej niż jedno; czy czeka nas teraz zemsta?- Myślałem, że zakażesz używania tego cholernego rogu - odezwałem się,przekręcając na bok i zakrywając uszy wałkiem.- Nawet Regenci nie są w stanie zmienić tradycji - odparował.Dzwięk trąby rozlegałsię z przerwami jeszcze przez chwilę.W nastającej po nim ciszy zaczął narastać szumgłosów, tupot kroków i skrzypienie drzwi, stłumiony trzask i warkot muzealnego generatora,który zaczynał działać w piwnicy.Roland westchnął: - Uwielbiam te poranne odgłosy;pomyśleć tylko, że w ten sposób budziło się kiedyś do życia Miasto.Ziewnąłem i potrząsnąłem zmierzwionymi włosami.- Za wcześnie! Nic dziwnego, że poddali się Ascendentom bez walki.Roland obrzucił mnie wrogim spojrzeniem.- Co dziś zamierzasz? - zapytał, rzucając mi szatę.Ubrałem się w nieprzyjemnieszorstką, płócienną tkaninę.Swoje własne stroje zostawiłem na maski i rzadkie spotkania zinnymi Pafianami.- Dewon.- Przechyliłem głowę w kierunku przyległej galerii.- A ty będziesz wBibliotece?Skinął głową.- Regent Awiatorów zakwestionował moją obronę ąuetzal-coaltusa jako modeluAerodromu Langleya Numer Trzy.- Mój pomysł! - zawołałem żarliwie, lecz natychmiast wszedł mi w słowo.- Nic na to nie poradzę.Wpuszczam cię do Biblioteki, kiedy tylko mogę.- Jak dotychczas tylko raz! - To nie zależy ode mnie, musimy być posłuszni zasadom wyznaczonym przez RadęRegentów.Odwróciłem się do lustra, które oparłem o ścianę pod allozaurusem.Takiej chudej izagniewanej twarzy nie widywałem w lustrach Domu Miramar.Odrzuciłem włosy ispojrzałem na skryty pod rękawem szaty strzalec.Lśnił bladoróżowo.Zakryłem go rękawem.Roland już podczas jednej z poprzednich kłótni zauważył, jak szara skorupa zaczynabłyszczeć.Wiedziałem, że nosząc go, narażam siebie i innych na niebezpieczeństwo.Nigdyjednak nie zapomniałem słów Ketury.Była to w końcu moja jedyna broń na wypadek zdrady.Za mną stanął Roland, trzymając w ręce zwój dokumentów.- Czemu się ze mną kłócisz, Rafaelu? - Przyklęknąłem przy lustrze i z lakierowanejkosmetyczki (pożegnalnego daru Miramara) wyjąłem laseczkę węgla.- Bo chcę się uczyć! Bo mam już dość traktowania jak dziecko.- Nic na to nie poradzę.- Sięgnął ręką po węgiel.- Ale może ty mógłbyś pomócmnie.Odepchnąłem go.Zaskoczenie zmieniło się we wściekłość, gdy wypadłem z izby.- Rafaelu! - zawołał.Nie zdążył nawet rzucić się w pogoń, gdy przebyłem jeden, potem dragi, wreszciejeszcze jeden korytarz.Po pewnym czasie zorientowałem się, że przechodzę przez olbrzymieszczęki rekina wyspiarskiego, które pełniły funkcję bramy do Izby Głębin.Ochłonąłem już trochę z gniewu.%7łałowałem nawet, że odszedłem w przypływiewściekłości.Do porządku przywołała mnie perspektywa pózniejszego z nim spotkania: byłczłowiekiem niezwykle wybuchowym.Teraz uspokajał mnie widok egzotycznych skorup igąbek morskich, lektura starożytnych plakatów i wykresów, które zdobiły każdą gablotę.Skręciłem właśnie za róg wielkiej wystawy z doradami, gdy mało co nie potknąłemsię o stos pustych wiader.Zorientowałem się, że natknąłem się na obszar pracy AdiutantaFranceski, z którą spotkałem się owego dnia w Izbie Człowieka.- Dzień dobry, Franca.- Ukłoniłem się, zamiatając podłogę warkoczem.- Francesca - syknęła; w rękach trzymała cale pęki różnej długości szczotek.Byłamała i zwinna, jej płaskie, chłopięce piersi i długie nogi przypominały mi Fancy, którejniezgrabne kończyny nie nadążały za resztą ciała [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lo2chrzanow.htw.pl