[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nie uda mi się jednego roku, pójdę na drugi, na trzeci i będę chodził póty,aż go wyszukam i zdobędę.Przez kilka miesięcy potem czekał, czekał na tę noc i o niczym niemyślał, tylko o tym.Czas mu się strasznie długim wydawał.Na ostatek nadszedł dzieo, zbliżyła sięnoc, której on tak wyglądał; ze wsi wszystka młodzież się wysypała ognie palid, skakad, śpiewad izabawiad się.Jacuś się umył czysto, wdział koszulinę białą, pasik czerwony, łapcie lipowe nienoszone, czapkę z pawim piórkiem i jak tylko pora nadeszła, a mrok zapadł, szmyrgnął do lasu.Lasstał czarny, głuchy, nad nim noc ciemna z mrugającymi gwiazdami, które świeciły, ale tylko sobie, boz nich ziemi nie było użytku.Znał Jacuś dobrze drogę w głąb lasu po dniu i jaka ona bywała wpowszedni czas.Teraz gdy się zapuścił w głąb - osobliwsza rzecz, nie mógł ani wiadomej drożynyznalezd, ani drzew rozpoznad.Wszystko było jakieś inne.Pnie drzew zrobiły się ogromnie duże,powalone na ziemi.Kłody powyrastały tak, że ani ich obejśd, ani przez nie przelezd; krzaki się znalazłygęste a kolące, jakich tu nigdy nie bywało; pokrzywy piekły, osty kąsały.Ciemno, chod oczy wykol, awśród tych zmroków gęstych coraz to zaświeci para oczu jakichś i patrzą na niego, jakby go zjeśdchciały, a mienią się żółto, zielono, czerwono, biało - i nagle - migną i gasną.Oczu tych, na prawo -na lewo, w dole, na górze, pokazywało się mnóstwo, ale Jacuś się ich nie uląkł.Wiedział, że one gotylko nastraszyd chciały, i pomrukiwał, że to strachy na Lachy! Szedł dalej, ale co to była za ciężkasprawa z tym chodem! To mu kłoda drogę zawaliła, to on przez nią się przewalił.Drapie się, a gdy nawierzch wlazł i ma się spuścid, patrzy, a ona się zrobiła taka mała, że ją mógł nogą przestąpid.Dalejstoi na drodze sosna, w górze jej kooca nie ma, dołem pieo jak wieża gruby.Idzie wokoło niego,idzie, aż gdy obszedł, patrzy, a to patyk taki cienki, że go na kij wyłamad by można.Zrozumiał tedy,że to wszystko było zwodnictwo nieczystej siły.Potem stanęły na drodze gąszcze takie, że ani palcaprzez nie przecisnąd, ale Jacuś jak się rzucił, pchnął, machnął: zdusił je, zmiętosił, połamał i przedarłsię szczęśliwie.Idzie, aż moczar i błota.Obejśd ani sposób.Spróbował nogą, grzęznie, aże ani dnadostad.Gdzieniegdzie kępiny wyrastają, więc on z kępy na kępę.Co stąpi na którą, to mu się onaspod stóp wysuwa, ale jak począł biec, dostał się na drugą stronę błota.Patrzy za siebie, aż kępinywyglądają gdyby ludzkie głowy z błota i śmieją się.gdyby przyszło powiedzied, którędy nazad dowsi, już by nie umiał rozpoznad, w której stronie leżała.Wtem patrzy, przed nim ogromny krzakpaproci, ale taki jak dąb najstarszy, a na jednym liściu jego, u spodu, świeci się, gdyby brylant,kwiatuszek jak przylepiony.pięd w nim listków złotych, w środku zaś oko śmiejące się, a takobracające ciągle jak młyoskie koło.Jacusiowi serce uderzyło, rękę wyciągnął i już miał pochwycidkwiat, gdy nie wiedzied skąd, jak.- kogut zapiał.Kwiatek otworzył wielkie oko, błysnął nim i -zgasnął.Zmiechy tylko dały się słyszed dokoła, ale czy to liście szemrały tak, czy się co śmiało, czyżaby skrzeczały, tego Jacuś rozpoznad nie mógł, bo mu się w głowie zawieruszyło, zaszumiało, nogijakby kto podciął, i zwalił się na ziemię.Potem już nie wiedzied, co się z nim stało, aż się znalazł wchacie na pościeli, a matka płacząc mówiła mu, że szukając go po lesię, nad ranem półżywegoznalazła.Jacuś sobie teraz wszystko dobrze przypominał, ale do niczego się nie przyznał.Wstyd mubyło.Powiedział sobie tylko, że na tym nie koniec, przyjdzie drugi Zwięty Jan, zobaczymy.Przez całyrok tylko o tym dumał, ale żeby się z niego ludzie nie śmieli, nikomu nic nie mówił.Znowu tedy umyłsię czysto, koszulę włożył białą, pasik czerwony, łapcie lipowe nie noszone - i gdy drudzy do ogni szli,on w las.Myślał, że znowu mu się przyjdzie przedzierad jak za pierwszym razem, aż ten sam las i tasama droga zrobiła się zupełnie inną.Wysmukłe sosny i dęby stały porozstawiane szeroko na gołympolu kamieniami posianym.Od jednego drzewa do drugiego iśd było potrzeba, iśd, i chod zdawałosię tuż blisko, nie mógł dojśd, jakby uciekało od niego, a kamienie ogromne, mchem całe porosłe,śliskie, chod leżały nieruchome, jakby z ziemi wyrastały.Pomiędzy nimi paproci stało różnej: małej,dużej, jak zasiał, ale kwiatu na żadnej.Z początku paproci było po kostki, potem po kolana, aż w pas,dalej po szyję - i utonął w niej nareszcie, bo go przerosła.Szumiało w niej jak na morzu, a w szumieniby śmiech słychad było, niby jęk i płacz.Na którą nogą postąpił, syczała, którą ręką pochwycił,jakby z niej krew ciekła.Zdawało mu się, że szedł rok cały, tak długą wydawała mu się ta droga.Kwiatu nigdzie.nie zawrócił się jednak i nie stracił serca, a szedł dalej.Na ostatek.patrzy, świeci, zdala ten sam kwiatek, pięd listków złotych dokoła, a w środku oko obraca się jak młyn.Jacuśpodbiegł, rękę wyciągnął, znowu kury zapiały - i znikło widzenie.Ale już teraz nie padł ani omdlał,tylko siadł na kamieniu.Z początku na łzy mu się zbierało, potem gniew w sercu poczuł i zburzyło sięw nim wszystko.- Do trzech razy sztuka! - zawołał z gniewem.A że zmęczony się czuł, położył sięmiędzy kamienie na mchu i zasnął.Ledwie oczy zmrużył, gdy mu się marzyd poczęło.Patrzy, stoiprzed nim kwiatek o listkach pięciu, z oczkiem pośrodku i śmieje się
[ Pobierz całość w formacie PDF ]