[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Dałem go Hani, należał się jej.Wkońcu na szarfie wyraznie napisano, że to dla niej ten prezent.Gdy wyszliśmy spod choinki, bolały nas wszystkie kości.Lecz najważniejsze, że wizytę Zwiętego Mikołaja mieliśmy jużza sobą.Wesołych Zwiąt! Aż do następnego roku.Zostali jeszcze wprawdzie Kolędnicy, ale to już małe piwo.Wystarczy dobrze się uzbroić, zaryglować drzwi i po prostu niewpuścić ich do domu.Gdzie tam Kolędnikom do Zwiętego Mikołaja! PP HADESBogusław Mazur był bardzo zmęczony.Zegar pokazywałdwudziestą trzecią, a wciąż nie widać było końca sterty doku-mentacji, przez którą się przekopywał.Nie miał pojęcia, żeprowadzenie przedsiębiorstwa - monobranżowego, bądz cobądz - wymaga tylu kilogramów papieru.Z prawej stronyczarnego jak smoła biurka gromadził dokumenty, których treśćwydawała się zrozumiała, przynajmniej z grubsza.Na leworzucał te, które, co prawda, zadrukowano wyrazami brzmiącymiznajomo, lecz połączone w zdania brzmiały bez sensu.Były togłównie formularze dla Urzędu Skarbowego i Zakładu Ubez-pieczeń Społecznych.Ten ostatni - jak mawiał świętej pamięciWaldemar Legnicki - tym bardziej szedł w zaparte, im więcejmilionów wydawał na bezskuteczną poprawę działania systemuinformatycznego.Legnicki odszedł był z tego padołu już przed tygodniem, aMazur wciąż nie mógł połapać się w bałaganie.Ale nie narze-kał.W gruncie rzeczy był szczęśliwy.Od pięciu lat harował zapsi grosz, w przekonaniu, że jego wysiłki nie zostają doceniane(choć w gruncie rzeczy stał się prawą ręką szefa), aż tu pootwarciu testamentu okazało się, że nieboszczyk przepisał mufirmę.Niezle prosperujący zakład z szyldem: Pozo- stało jesz-cze do załatwienia mnóstwo formalności, aby - mimo jasnegotestamentu - stać się rzeczywistym posiadaczem zakładu.Naszczęście Legnicki żył samotnie i nikt z rodziny nie upomniałsię o swoje spadkowe prawo, wydawało się więc, że wszystkojest na dobrej drodze.Mazur przeciągnął się leniwie, rzucając krótkie  Dosyć nadziś! , kiedy zaczął szczekać pies Huckleberry, nazwany tak nacześć nieocenionego bohatera kreskówki Hanna Barbera, choćbył tylko zwykłym, podwórkowym kundlem.Legnicki przy-wiózł go swego czasu ze schroniska, ponieważ ktoś włamał siędo kapliczki i zdjął z klientki biżuterię, w której rodzina zde-cydowała się nieboszczkę pochować.Wcześniej kilkakrotnieginęły kwiaty, ale nikt nie robił z tego afery.Jednak złotabiżuteria to zupełnie inna sprawa.Mężczyzna, który obecnie leżał w kaplicy (jakiś Gadomskiczy Gadowski, strażnik zastrzelony podczas napadu na mu-zeum) nie miał nawet obrączki, lecz złodziej nie mógł przecież otym wiedzieć.Pies szczekał coraz zacieklej.Zaniepokojony Mazur wycią-gnął z szuflady pistolet wiatrówkowy Walther CP.KiedyśLegnicki starał się o pozwolenie na prawdziwą broń, ale dostałodpowiedz odmowną, więc kupił śrutowy 4,5 mm, niewyma-gający zezwolenia.Potem przepisy się zaostrzyły, takie wia-trówki stały się nielegalne, ale nikt się tym specjalnie nie prze-jął.Przepisy ponownie mogły się zmienić, pewnie nawet już siętak stało, i zapomnianego walthera można było użyć zgodnie zprawem, co zresztą w tej chwili Mazura niewiele obchodziło.Jeśli miało do czegoś dojść, z pełną świadomością popełnianegoczynu zamierzał przestrzelić tyłek włamywacza wszystkimiośmioma pociskami. Kaplica znajdowała się po przeciwnej stronie podwórza.Było pusto i nie wyglądało na to, żeby drzwi zostały wyłamane.Wielki, pozłacany krzyż lśnił w ciemnościach, jakby sam zsiebie emanował światłem.- Hak! - półgłosem przywołał psa, który podbiegł, machającogonem, zaraz jednak powrócił pod namalowany krzyż, zsierścią nastroszoną jak jeżozwierz.Już nie szczekał, za towarczał, z wyraznym niepokojem przysuwając się do drzwi, toznów od nich odskakując.Mazur sprawdził, czy w pistolecie tkwi gazowy nabój zasi-lający.Był.Ostrożnie podszedł do wejścia i nasłuchiwał.Huckleberry miał rację.Ktoś myszkował w kaplicy.Wyrazniesłuchać było stuki i szelesty.Mężczyzna przez chwilę zastana-wiał się, co robić.Wezwać policję? Po namyśle doszedł downiosku, że sam załatwi sprawę.Hieny lubią się mścić.Pozatym, do cholery, jest się właścicielem zakładu czy się nim niejest?!Sięgnął do kieszeni, wyciągnął klucz.Powoli włożył go dozamka i przekręcił.Na szczęście Huckleberry znów zacząłszczekać, zatem zgrzyt był niemal niesłyszalny.Jednym szarp-nięciem otworzył drzwi; nikłe światło wtargnęło do wnętrza,rzucając wydłużone cienie.Powiało zapachem kwiatów i wo-skowych świec.Pies ucichł w jednej chwili.Trumna była otwarta.Drewniane wieko leżało na posadzce.Mazur zamarł, nerwowo lustrując pomieszczenie.Próczotwartej trumny nie zobaczył nic podejrzanego.Wcześniejszehałasy ucichły, może nie stąd dobiegały? Huckleberry za-skomlał, poza tym cisza.Nikogo.Chyba.chyba że intruz ukryłsię za imitującym ołtarzyk stołem, nakrytym białą narzutą?- Kto tu? - zawołał półgłosem Mazur, a ozdobnie tynko-wane ściany odbiły słowa niepokojącym echem.Pożałował, że nie wziął latarki, ale nagle uprzytomnił sobie,że przecież może zapalić świecę.Wszedł do środka - pies za nim krok w krok, niemal przyklejony do prawej nogi, z wciążusztywnionym włosem na karku.Przyłożył zapalniczkę doknota.Cienie zatańczyły znienacka, wydawało się, że ktośskacze wprost na niego.Strach ma wielkie oczy.Mazur przy-klęknął i pochylił się, niemal dotykając policzkiem podłogi.Obrus był krótki, więc mógł się przekonać, że za stołem też niema nikogo.Raptowny głośny szelest poderwał go na nogi.Aż podsko-czył z emocji, krew uderzyła do głowy.Zaokrąglone oczymierzyły w otwartą trumnę.To stamtąd.Powoli wypuszczał powietrze, jakby wydychał niewidzialnydym z papierosa.Czas mijał, a on stał w niezmiennej pozycji,niezdolny ruszyć z miejsca.Szczury! Nagła ulga spłynęła ciepłym dreszczem przez ze-sztywniałe ciało.To pewnie cholerne szczury dostały się dokaplicy!Miałby się z pyszna, gdyby ktoś zauważył, że w kaplicy sąszczury [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lo2chrzanow.htw.pl