[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Godzinę zajęło mu zbadanie pierwszych trzech szczelin.Gramoliłsię przez wypełniające je rumowiska, dopóki nie zostawał zmuszonydo odwrotu przez potężne skalne bloki, na które nie dawało się wspiąćbez lin.Miał właśnie zagłębić się w czwartą, kiedy niespełna kilometrod siebie dostrzegł jakiś ruch.Górska koza, jedno z owych zwinnych,białych stworzeń, które zamieszkiwały te góry, pojawiła się ni stąd, nizowąd, jak gdyby wyszła wprost ze skały.Shan ukrył się w cieniugłazu i patrzył, jak ukazuje się kolejna kudłata koza, potem trójkamłodych i jeszcze jedna dorosła.Kiedy stadko ruszyło w dół stoku,leniwie skubiąc pokryte porostami skalne płyty, przemknął wzdłużściany.Gdyby nie zapamiętał dokładnie tego miejsca, łatwo mógłbyprzeoczyć kozią bramę, gdyż nie była to jedna ze szczelin, którewidział, ale wąski pas cienia za równoległym do ściany załomkiem.Kręta ścieżka była niekiedy tak wąska, że ramionami szorował poskale, kiedy indziej tak niska pod zaklinowanymi w górze płytami, żemusiał posuwać się w kucki.Po dwustu metrach drogę zagrodziła muwielka sterta gruzu, która wydawała się nie do przejścia.Zauważyłjednak na kilku głazach kopczyki kozich bobków i podciągnął się narękach na pierwszy z potężnych bloków.Niejeden raz Lokesh żartowałz nim, że ci, którzy jak oni mieszkają w zapadłych regionach Tybetu,muszą być na pół kozami, by przeżyć.Po kilku minutach ostrej wspinaczki przystanął, by się przyjrzećrysom i wyżłobieniom, jakie zaczęły się pojawiać na kamieniach podnogami.Ktoś pracował dłutami i lewarami, podważając skały,przesuwając je na boki, oczyszczając jeśli nie drogę, to przynajmniejścieżkę, z której mogły korzystać stworzenia mniej zwinne niż kozy.W pobliżu grani, w połowie szerokości skarpy, dwa wielkie zwalonebloki tworzyły zdradliwy dół głęboki na co najmniej sześć metrów.Koza mogłaby przejść po wąskim, dwunastocentymetrowej szerokościwystępie biegnącym wzdłuż bocznej ściany, dla ludzi jednak ktośprzerzucił prymitywną kładkę z jałowcowych żerdzi i szpagatu,skonstruowaną jak drabina, z wąskimi poprzeczkami co pół metra. Gruzowisko robiło się coraz bardziej niebezpieczne, pełneodłamków skał o ostrych, poszarpanych krawędziach, niekiedyosmalonych od materiałów wybuchowych, które sterczały na sztorc,grożąc zranieniem.W górze krążył wielki ptak, kolejny sęp,zainteresowany nie Shanem, ale małymi, puszystymi wiewiórkamiziemnymi, które pierzchały przed nim.Shan próbował wyobrazić sobiebiegnącą między wysokimi ścianami ścieżkę, która niegdyś istniałapod gruzem.Ciemny kręty korytarz tworzyłby naturalną korę - ścieżkępielgrzymkową, którą lamowie z dawnych wieków wytyczyli nie tylkopo to, by prowadziła do siedzib bóstw, ale także by stanowiła dlapielgrzyma lekcję trudów i pokory.Wcześniej tego roku odwiedził wraz z Lokeshem sanktuariumpielgrzymkowe na stoku innej góry, do którego prowadził znaczniekrótszy korytarz o ścianach pokrytych wizerunkami demonówopiekuńczych.Miał to być ostatni dzień tej malowanej górskiejświątyni.Rząd zamierzał zburzyć ją, by zbudować radiową wieżętransmisyjną.Choć inżynierowie zgodzili się przenieść malowanąskałę, kiedy nadjechał buldożer, Lokesh usiadł na ziemi. Ten obraz naskale to tylko stara, łuszcząca się farba, którą bóstwo opuściło jużdawno temu.Oni nie rozumieją.To, co ważne, jest tutaj - oświadczyłstary Tybetańczyk, klepiąc dłonią ścieżkę udeptaną przez stuleciapielgrzymich pokłonów.- Tu jest to, co jest święte".Nie opierał się,gdy operatorzy maszyny podnieśli go i posadzili na ziemi piętnaściemetrów dalej, po czym wrócili do rozorywania starej ścieżki.Jednakod tamtej pory stale nosił przy sobie woreczek z udeptaną ziemią.Na drugim końcu zniszczonego szlaku, którym szedł teraz, Shanznalazł potwierdzenie swych domysłów, że mieszkańcy wschodnichstoków wiedzieli o przejściu.Po jednej stronie wejścia do szczelinywidniał wyblakły wizerunek Tary.Naprzeciw opiekuńczego bóstwaznajdował się obraz stworzony przez innego rodzaju pielgrzyma.Ktośwymalował świeżymi, jaskrawymi farbami wysokiego na ponad metrBuddę, siedzącego, niczym postać z komiksu, w miniaturowymkabriolecie, z przylepionym do warg papierosem i okularamiprzeciwsłonecznymi na oczach.Znalazł się w realnym świecie. Krajobraz po wschodniej stronie góry był łagodny, stok kilometramiopadał w dół, upstrzony rozsianymi z rzadka skałami, przeciętykilkoma niskimi grzbietami, które rozchodziły się niczym palce odgłównego masywu i łączyły ze stokiem sąsiedniej góry, tworzącrozległą, zieloną i niezamieszkaną dolinę.Prawie.W oddali, możeosiem kilometrów dalej, widać było kilka białych budynkówotoczonych przez pół tuzina masztów antenowych oraz trzy wielkie,białe, przechylone jak gdyby pod naporem wiatru talerze.Antenysatelitarne.Znacznie bliżej Shana, niespełna kilometr od niego, znajdowała sięjedyna inna widoczna budowla, stary dzong, jedna z małych górskichfortec, jakie niegdyś rozsiane były po całym Tybecie.Jejbudowniczowie przed wiekami dobrze wybrali lokalizację, kładąc jejfundamenty na końcu jednego z długich, sterczących grzbietów, wmiejscu gdzie cypel skał i trawy opadał raptownie sześćdziesiątmetrów do dna doliny.Na jej rozpadającej się pięciopiętrowejkamiennej wieży płonęły niegdyś ogniska sygnałowe.Wąskie oknazostały zaprojektowane dla łuczników.Pózniej, gdy miejscewojowniczych władców Tybetu zajęli buddyjscy przywódcy, wieletakich dzongów przeistoczyło się w klasztory lub pustelnie.Teraz,gdyby Shan zdołał bezpiecznie dostać się do ruin, byłyby znakomitymstanowiskiem do obserwacji okolicznych terenów.Puścił się biegiem przez wysokie łąki, ile możności starając się, byskały skrywały go przed odległym kompleksem w dole, wiedząc, żejego wartownicy mogą lustrować okolicę przez potężne lornetki.Przystanął na chwilę, gdy znów owładnęły nim emocje.Jakiśwewnętrzny głos krzyczał, by wracał do wioski.Znajdzie Gendunapobitego do nieprzytomności.Znajdzie Lokesha zakutego w canque.Wejdzie do stajni i nie znajdzie nic poza zakrwawionymi łyżkami napodłodze.Koszmarne wizje nie chciały go opuścić, zaprzątając jegouwagę do tego stopnia, że dopiero gdy znalazł się niespełnapięćdziesiąt metrów od dzongu, zdał sobie sprawę z pewnegoniezwykle istotnego faktu.Budynek był zamieszkany.W wąskich oknach znajdowały się szyby.Przybudówka u stóp wieży była nowa, choć wznie- siono ją z kamienia w tym samym tradycyjnym, pudełkowatym styluo nachylonych do środka ścianach, co sam dzong.Wzdłuż ścianzasadzono kwiaty.W cieniach za wieżą łopotały flagi modlitewne.Nie,nie flagi, uświadomił sobie, biegnąc pod osłonę kolejnej skały.Pranie.- Nie jesteście żołnierzem - usłyszał nagle tuż za plecami.-Niejesteście naukowcem.Nie wyglądacie dość zamożnie jak na jednego ztych cholernych górników.- Głos miał dziwnie niefrasobliwebrzmienie.- Gdybym zastrzelił was w tym momencie, moglibyśmynazwać to socjalistycznym eksperymentem i wymyślić smutną,poprawną politycznie opowieść o drodze, która doprowadziła takaspołecznego osobnika do nieuchronnej śmierci od kuli.- Słowa tewypowiadane były płynną mandaryńską chińszczyzną z lekkimpekińskim akcentem.Shan odwrócił się w stronę mówiącego, rozkładając otwarte dłonie.- Eksperyment, któremu mnie poddano, zarzucono już wiele lattemu.To, co zostało, uznano za niewarte ceny kuli - odparł spokojnymtonem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lo2chrzanow.htw.pl