[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Kilkoro dzieci w różnym wieku,piastunka w jasnobłękitnym czepku z ultramarynowym po-przecznym paskiem, w głębi otwarte drzwi: to przedsioneksalonu; tam w głębi (gdzie okna wychodzą na drugą stronę)przytulniej, pomarańczowobrązowo - nastrój ciepła i dobrejciszy.Anka pchnęła furtkę, idąc pomału przez ogród, wpatrywałasię i niejako przeżywała te okna.Nie mogła ominąć i tamtychokien, które o piętro wyżej wcinały się w zmrok bardzo ostrymświatłem i śnieżną bielą zazdrostek.Doszła do znanej sobiebramy z emaliowaną tablicą, z której wyłania się słabo oświe-tlony latarnią napis:  Prof, dr Władysław Fetter, specjalistachorób kobiecych.Opuściła woalkę na twarz, uruchomiła dzwonek u bramy.109 Planty.Rosochate gałęzie dębów i gładkie, połyskujące mło-dych klonów z plamami świeżych liści rysowały się na widzia-nych z odległej perspektywy fragmentach architektury masywukatedry wawelskiej i wieży Srebrnych Dzwonów.Gazownikzapalał latarnie, posługując się z wprawą specjalnym przyrzą-dem na długim kiju.Jedna świeci się, teraz druga się świeci,zaraz zaświeci się trzecia.W ślad za nim strasznie koślawoszła dziwna postać.Co chwila przystawała, zamierała, pewniedla odpoczynku.W końcu w niezwykłym kontrapoście oparłasię o ławkę.Ta postać to Gabriel.On sam, w swoim mieście.Spocona twarz, w niej ból? Tak, grymas bólu widać w blaskulatarni.Gazownik z nieufnością, robiąc zakole, z boku podchodził doGabriela.Zarys czego? Bo przecież nie postury.Posturki.Alejednak z szacunkiem do gościa, ostrożnie i jak najgrzeczniej, bo- czerń, wyrazne białe akcenty gorsu i mankietów; na rękachbiżuteria, srebrzyste połyski łańcuszka zegarka, breloka; możeto platyna nawet, a nie srebro.Przekonał się więc, że towprawdzie pokraka, ale zarazem pan bogato ubrany, a i prze-zornie przewidując, że garbaty ani chybi ma pod ręką rewol-wer, zdobył się na pełne ciepła i dyskrecji pytanie:- Mogę być w czymś pomocny wielmożnemu panu?Gabriel machnął ręką, że nie.Wbił laskę w ziemię, przerzu-cił własny ciężar i w ten sposób obrócił się o sto osiemdziesiątstopni, żeby zrobić trzy pierwsze kroki i dalej już człapać tam,gdzie błyszczą światła Astorii.40.Nowy romans lustrzanym odbiciem staregoromansuPrzebudzony student Bylewicz miał wyraz twarzy człowieka,który po raz pierwszy w dziennym świetle zobaczył sufit z wy-myślnie ozdobną w girlandy gipsaturą i z żyrandolem z trawio-nego szkła.Nie wiadomo skąd (ze środka Wszechświata?)110 dobiegające odgłosy gulgotania spotęgowały u niego wrażenienieprzyzwoitego zagubienia w rzeczywistości.Ukryty pod koł-drą aż po oczy, rozbieganym wzrokiem wewnętrznym szukałzródła odgłosów - jakże okrutnych po odzyskaniu świadomościna likierowym kacu!To aktorka - tu, u wezgłowia! Już bez zarzutu, bez śladunocnych przejść i uniesień, zupełnie ubrana i uczesana, płukałasobie usta.- Przy Gali można się dużo nauczyć - powiedział wreszcie ijuż bez niepokoju przełknął ślinę.Mściwie parsknęła wodą różaną do porcelanowej miski.- Czego na przykład?- Dyskrecji.Nie miałem pojęcia, że on miał z tobą romans.- Bo ty w ogóle nie znasz Gali.Wiesz? Tyś mi wczoraj tumówił, świetny był ten likierek, co? że Gala taki przywiązany dożycia.A o tym nie wiesz, a ja wiem, że on ma tu (dla zademon-strowania posłużyła się nagim torsem Bylewicza), o tu, nierazwodziłam tam palcem, taką rozległą bliznę.- Strzelał do siebie? Potwierdziła skinieniem.- Z powodu kobiety?- Chybaś głupi! On?! Jeszcze jako kawaler zaciągnął dług, adawszy przy świadkach słowo honoru, potem nie potrafił gospłacić.Strzelił do siebie na oczach ciotki, która mu nie chciałatej sumy pożyczyć.- Zrobiła do Bylewicza oko.- Kulka przeszłabokiem i tylko trochę poszarpała mięśnie.Naprawdę nie wi-działeś tej blizny? Nieraz sypiasz u niego.- Teraz będę sypiał u ciebie.Ale widziałem sztuczną szczę-kę Gali.- Tego to ja nie wiedziałam - odparła zasępiona.- Wiedzia-łam tylko, że ma sztuczną duszę.Bylewicz odrzucił kołdrę, nagi i dumny wychrypiał:- No, chodz.Aktorka, która od kilku chwil już była zaprzątnięta czymśinnym (a nawet naiwny by pojął, że musi zaraz odegrać się za111 Galę na kimś, kto jest akurat najbliżej), powiedziała do Bylewi-cza:- Fuj! Dzisiaj nie - i wypięła się nań całą swoją dokładnieubraną istotą.Naciągnął kołdrę na głowę.Aktorka zajęła się drobiazgo-wym uprzątaniem śladów libacji (z udziałem ozdobnych flaszekkontuszówki i likieru tatrzańskiego z destylarni parowej Urba-na) poprzedzającej upojną noc, a robiła to, oczywiście, z minąJudyty po zabójstwie Holofernesa bez pominięcia jego cienia.Bylewicz trochę odsunął kołdrę i jednym zmrużonym okiemobserwował aktorkę.Odpadał z niego lęk, skruszał żal, pojawiłasię ciekawość i z nowymi siłami odżyło to, co w nim było zaw-sze: najpospolitszy spryt.Ostentacyjnie odsłonił twarz - i to wmomencie, kiedy aktorka, przyglądając mu się, ordynarniedłubała w nosie.- A ta Anka Korowska, co teraz przychodzi do mecenasaGali - cedził sennie - to ona sobie kupiła rewolwer i zamierzazastrzelić Trybuna.Trafił celnie.Ta tu, młoda, prężna i arogancka, a przy tymod paru dni niepewna siły własnych powabów, pałała wciążżądzą zemsty.Nie mówiąc o ciągłych plotkarskich zapędach.- Strzelać do Trybuna? Zastrzelić go? Kobieta? Dlaczego? -Drapała się nerwowo po tyłku.- Po co?- Wiesz, co to jest honor?.- Bylewicz usiadł na łóżku i za-czął ubieranie od naciągania skarpet.- Trybun nie odkłonił sięAnce na ulicy.I teraz ona przechadza się pod jego domem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lo2chrzanow.htw.pl