[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Skończyło się na tym, że pośliznęła się na zbutwiałymszczebelku i osunęła prosto w ramiona Olivera.W jej jasnych włosach tkwiła jeszcze gałązka wrzosu,sweter był nagrzany słońcem, a po dobrze przespanej nocyzniknęły cienie pod oczyma.Skórę miała gładką izaróżowioną, twarz zwróconą ku niemu, a usta rozchylone wuśmiechu.Oliver, wiedziony nagłym impulsem, bez namysłunachylił się i pocałował ją.Od razu zapanowała cisza iKarolina przez chwilę jakby zastygła w bezruchu, ale potemoparła dłonie o pierś Olivera i łagodnie odsunęła go od siebie.Zmiech zamarł na jej ustach, natomiast oczy miały taki wyraz,jakiego Oliver nigdy przedtem u niej nie widział.- To dopiero był dzień! - odezwała się w końcu.- Co przez to rozumiesz?- To, że dopiero dziś był taki prawdziwy, wiosenny dzień.- Czy to ma dla ciebie jakieś znaczenie?- A bo ja wiem.Wysunęła się z jego objęć i skierowała się ku drzwiom.Zatrzymała się tam przez chwilę, opierając się o framugę.Podświatło rysowała się jej sylwetka, z rozwichrzonymi włosamitworzącymi aureolę wokół kształtnej głowy.- To uroczy domek - stwierdziła.- Myślę, że powinieneśgo zatrzymać.Tymczasem Jody zostawił w spokoju jarzębinę i wróciłnad brzeg jeziora.Zaczął rzucać kamyki do wody, próbując puszczać kaczki".Denerwowało to Lisę, która nie wiedziała,czy ma je aportować, czy nie.Karolina znalazła płaski kamyki rzuciła go tak, że aż trzy razy odbił się od powierzchni wody.- Pokaż mi, jak to robisz! - poprosił Jody.- Chcę sięnauczyć!Karolina nie mogła jednak spełnić jego prośby.Odwróciłasię do niego tyłem, aby nie mógł zobaczyć wyrazu jej twarzy,bo nagle stało się dla niej jasne, dlaczego przestała już wzdychać za Drennanem Colefieldem.Co gorsza,uświadomiła sobie również, że wie, dlaczego nie powiedziałaOliverowi ani słowa o planowanym ślubie z Hughem.Kiedy Liz wpadła w odwiedziny do Cairney, początkowonie zastała tam żywej duszy.Aż się zdziwiła, że nikt niewychodzi jej na spotkanie, gdy zajechała przed dom iwyłączyła silnik samochodu.Zauważyła jednak, że drzwi sąotwarte, więc wysiadła z wozu i weszła do domu.Stanęła naśrodku hallu i głośno zawołała Olivera, ale nikt jej nieodpowiedział.Z kuchni jednak dochodziły jakieś swojskieodgłosy, więc ruszyła w tamtą stronę.Dobrze znała rozkładtego domu i gdy tylko minęła korytarz i wahadłowe drzwi,natknęła się na panią Cooper, która właśnie wróciła zpodwórza, gdzie rozwieszała upraną bieliznę.Gospodyni ostentacyjnie złapała się za serce i zawołała zudanym przestrachem:- Ach, to ty, Liz!Znała przecież młodą sąsiadkę od dziecka, więc nieprzyszłoby jej nigdy na myśl, aby nazywać ją  panną Fraser".- Przepraszam, nie chciałam pani przestraszyć! -usprawiedliwiała się Liz.- Myślałam tylko, że nikogo nie maw domu.- No, bo Olivera nie ma.Ani.tamtych też.Liz od razu wyczuła wahanie w głosie pani Cooper.- Mówi pani o tych waszych niespodziewanych gościach?Nasłuchałam się już dużo o nich.- To tylko dwójka młodziaków.Oliver zabrał ich nadjezioro, bo ten mały chciał zobaczyć łódkę.- Przerwała, abyzerknąć na kuchenny zegar.- Powinni zaraz wrócić, bo dzisiajlunch będzie wcześniej.Oliver jeszcze raz jedzie do Relkirk,bo ma coś do obgadania z adwokatem.Może zjesz z nami?- Nie, dziękuję.Poczekam tylko chwilkę, żeby zobaczyć,jak Oliver sobie radzi. - Ależ świetnie! - zapewniła pani Cooper.- Myślę, że tołaska boska, bo przynajmniej dzięki temu nie zadręcza się postracie brata.- Dzięki czemu? - podchwyciła dyskretnie Liz.- Ano, ta dziewczyna z chłopakiem spadli nam jak znieba, bo ich wóz utknął w rowie.- Ach, więc przyjechali samochodem?- Tak, chyba z Londynu, akurat w tę zadymkę.Zjechalido rowu i ich wóz tkwił tam całą noc, aż woda zamarzła wchłodnicy.Mój stary odholował go do warsztatu i dziśdzwonili stamtąd, że wóz jest w porządku.Mój chłop goprzyprowadził i mogą jechać, kiedy zechcą.- A kiedyzamierzają wyjechać? - Liz siliła się na beznamiętny tongłosu.- Nie wiem dokładnie, bo nic mi nie mówili.Coś tamgadali, że ich brat ma być w Strathcorrie, ale ponoć go niezastali, więc pewnie chcą poczekać, aż wróci.Zresztą Oliversam najlepiej ci wszystko powie - dodała.- Możesz wyjechaćim naprzeciw, to spotkasz ich w pół drogi.- Chyba rzeczywiście tak zrobię - zgodziła się Liz.Zamiast tego jednak wyszła tylko przed dom i usiadła nakamiennej ławce pod oknem biblioteki.Nałożyła ciemneokulary, zapaliła papierosa i siedziała, leniwie przeciągając sięw promieniach słońca.Wokoło panowała zupełna cisza, toteż z łatwościąusłyszała ich głosy dużo wcześniej, zanim ich jeszczezobaczyła.Kiedy w końcu pojawili się na ścieżce biegnącejwzdłuż żywopłotu z karłowatych buków, byli tak pochłonięcirozmową, że nie od razu dostrzegli siedzącą na ławce Liz.Pierwszy szedł chłopiec, a o krok czy dwa za nim Oliver wstarej tweedowej marynarce, z czerwoną, bawełnianą chustkąowiniętą wokół szyi.Trzymał, a raczej ciągnął za rękędziewczynę, która jakby zostawała w tyle. Liz na razie słyszała tylko ich głosy, nie mogąc odróżnićposzczególnych słów.Zauważyła natomiast, że nieznajomadziewczyna zatrzymała się i nachyliła, jakby chciaławytrząsnąć kamyk, który wpadł jej do buta.Przy tym ruchufala długich, jasnych włosów zasłoniła jej twarz.Widać było,jak Oliver też się zatrzymuje, aby poczekać na nią.Pochyliłsię wraz z nią, jakby chcąc zbadać przyczynę przerwy wmarszu, nie wypuszczając przy tym jej dłoni [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • lo2chrzanow.htw.pl